Nagrania z kamer zamontowanych w rosyjskich samochodach mają już światową markę, rozpoznawalny styl i publiczność liczoną w milionach. Co miesiąc powstają kompilacje najbardziej spektakularnych wypadków, a autorzy najlepszych nagrań zapraszani są do mediów. Powstał nawet rynek fałszywek, które walczą o uwagę odbiorców i pieniądze reklamodawców. W Rosji to już właściwie odrębna gałąź show-biznesu, w dodatku samonapędzająca się, bo nie ubywa tam wypadków, a ciągle przybywa kamer w samochodach. Za to ostatnie ukłon należy się rosyjskiej milicji, która ma opinię stuprocentowo niezależnej – przynajmniej od prawa i faktycznych okoliczności.
– Moi rosyjscy znajomi twierdzą, że analizując losowo wybrany wypadek, można z dużym prawdopodobieństwem założyć, że winny będzie sprawca kierujący tańszym samochodem – mówi Marek, który trzy lata temu służbowo przeprowadził się do Moskwy. Choć jest zatrudniony na szczeblu zaledwie dyrektorskim, to firma zapewnia mu samochód z kierowcą. I zastrzegła zapis w kontrakcie, który zakazuje mu osobistego prowadzenia samochodu na terenie Federacji Rosyjskiej. Firma chroni się w ten sposób przed wymuszeniami, a w skrajnych wypadkach – przed śmiercią cennego pracownika.
Rosyjskie drogi uchodzą za najniebezpieczniejsze na świecie. W 2008 r. zginęła na nich rekordowa liczba prawie 30 tys. osób. Dla porównania w tym samym roku na polskich drogach, jednych z najniebezpieczniejszych w UE, zabitych zostało 6 tys. osób. Przy czym po rosyjskich drogach jeździ tylko trochę ponad dwa razy więcej samochodów. Z czego podobno około 30 proc. ma zamontowane kamery samochodowe. Podobno – bo twardych danych brak. Ale w te szacunkowe łatwo uwierzyć, widząc, ile filmów trafia do sieci.
Obfitość zdarzeń jest tak duża, że nikt nie bawi się już we wrzucanie drobnych stłuczek, drogowych wykroczeń czy niezbyt kulturalnych odzywek. Filmy z rosyjskich kamer samochodowych to materiał dla miłośników mocnych wrażeń. Wirujące w powietrzu samochody. Tiry wpadające w poślizg i zmiatające z drogi samochód po samochodzie. Fantazyjne wymuszenia pierwszeństwa, w których specjalizują się kierowcy kamazów, oraz spektakularne potrącenia.
Do odrębnej kategorii należą awantury o sprawstwo wypadków, a nawet pobicia. No po prostu czyste gonzo, czyli latające w powietrzu koła, poskręcana blacha, kierowcy niczym kaskaderzy jednorazowego użytku i odpowiedni podkład muzyczny.
Chińska jakość i rosyjska moda
Mniej więcej trzy lata temu moda na kamery w samochodach dotarła z Rosji do Polski. W 2013 r. firmy handlujące tego typu sprzętem zaczęły notować wzrosty sprzedaży rzędu 550 proc. rocznie. – Długo trwało, nim Polacy przekonali się do kamerek. Ale teraz to jeden z lepiej sprzedających się gadżetów. Na pewno wpływ miały na to ceny. Ostatnio ten sprzęt bardzo staniał – mówi Mariusz Borkowski z firmy FleXiti, która sprzedaje kamery samochodowe. Najtańszą można kupić już za 70 zł. Ale sami sprzedawcy takich nie polecają. – Niska jakość obrazu, wykonania i duża awaryjność. Szkoda pieniędzy – dodaje Borkowski. Jego zdaniem wystarczy dołożyć 100 zł więcej, żeby móc cieszyć się całkiem przyzwoitym sprzętem. A za kolejne 100 zł dostać nagrania w jakości Full HD. Na rynku są i kamery za 1000 zł, ale w Polsce sprzęt powyżej 500 zł sprzedaje się już bardzo słabo. Choć jedne i drugie powstają w tych samych fabrykach, bo niemal cała światowa produkcja zlokalizowana jest w kilku chińskich zakładach. Nawet największe marki też tam składają swój sprzęt, tylko według własnych projektów i na podzespołach lepszej jakości.
Rynek jest właściwie tak duży jak rynek samochodów. A tych po polskich drogach jeździ ponad 20 mln. Trudno się dziwić, że chętnych do zarobku nie brakuje. – Szczerze mówiąc, wcześniej nie mieliśmy tego rodzaju sprzętu w ofercie, ale po analizie rynku doszliśmy do wniosku, że sami również coś zaproponujemy – mówi Sebastian Łukaszewski z firmy Telefunken. – Właśnie wprowadziliśmy na rynek dwa modele z nieco wyższej półki. Firma liczy, że polscy kierowcy przekonają się do jakości.
Na razie widać, że Polacy zaczęli przekonywać się do samego pomysłu nagrywania każdej sekundy swojej podróży. W podjęciu tego typu decyzji bardzo pomagają takie historie jak ta, która rozegrała się 30 listopada 2013 r. w Katowicach. Kierowca bmw najpierw wymusił pierwszeństwo, a później ścigał, zatrzymał i pobił kierowcę, który zwrócił mu uwagę. Film trafił do sieci i błyskawicznie zdobył popularność. Spontanicznie założona została nawet strona, na której internauci poszukiwali sprawcy. Historia zrobiła się tak głośna, że kierowca bmw sam się zgłosił na komendę.
Policja we wniosku do sądu bardzo skrupulatnie wyliczyła wszystkie przewinienia bitnego kierowcy, łącznie z tym, że „wyrzucił na jezdnię niedopałek papierosa, czym naruszył zakaz zaśmiecania drogi”. W sumie pięć różnych paragrafów. Sprawca dobrowolnie poddał się karze. Kosztowało go to 700 zł. Kolejne 700 zł zapłacił za to, że „dwukrotnie uderzył pięścią w twarz pokrzywdzonego, przez co naruszył czynności narządów jego ciała, powodując otarcia naskórka i spuchnięcie oka”. Oprócz tych dwóch postępowań przeciwko kierowcy bmw toczy się jeszcze trzecie, administracyjne – mające na celu ustalenie, czy ma predyspozycje do dalszego kierowania pojazdami. – Gdyby nie kamera zamontowana w hondzie poszkodowanego, całej tej sprawy pewnie by nie było – mówi podinspektor Włodzimierz Mogiła z katowickiej policji.
Katowicka historia jest bardzo typowa dla polskich nagrań. – W zeszłym miesiącu największą oglądalność na naszym portalu miał film zatytułowany „plujek z Mercedesa” – mówi Jacek Jurecki, szef portalu www.poboczem.pl, który specjalizuje się m.in. w filmach z kamer samochodowych. Tytułowy „plujek” to kierowca z Oławy, który najpierw wymusza pierwszeństwo na tirze, a następnie wchodzi z jego kierowcą w niemy dialog, w którym wspomaga się m.in. środkowym palcem. A na koniec wychodzi jeszcze z samochodu i obficie pluje na szybę tira. Po czym odjeżdża, tirowiec włącza wycieraczki i film się kończy. Te dwie minuty bardzo wiele mówią o stanie umysłów polskich kierowców.
Internauci bardzo szybko ustalili, kim jest „plujek”. Odbyli również długą debatę na temat tego, co spowodowało jego zachowanie. Poziom debaty właściwie nie odbiegał od zachowania bohatera filmu. Tylko jedna osoba zwróciła uwagę, że autor filmu sam nie jest święty, bo pomimo znaku ograniczenia prędkości do 30 km/h wyraźnie jechał dużo szybciej, i to przez centrum miasta.
Z filmem na policję
Filmem już zajęła się policja. Jeśli uda się ustalić autora nagrania, to i jemu grozi kara. – Komendant główny policji pisemnie polecił wszystkim komendantom wojewódzkim utworzenie specjalnych zespołów, które mają wyszukiwać tego typu filmy w internecie. Znajdować ich bohaterów i karać za łamanie przepisów – mówi inspektor Mariusz Sokołowski, rzecznik komendanta głównego policji. – Policja dostała nowe narzędzie do ujawniania osób łamiących przepisy i nie zamierzamy z niego rezygnować.
Pierwsza policyjna skrzynka mailowa nastawiona na filmy z kamer samochodowych zaczęła działać w grudniu zeszłego roku. Utworzyła ją Komenda Wojewódzka w Katowicach. Od tamtego czasu trafiło do niej prawie 400 filmów. Zdecydowana większość złej jakości. Kilka nagranych tak, że nie udało się ustalić sprawcy. Ale ponad stu innych już zapłaciło mandaty albo ich sprawy skierowane zostały do sądu.
– Niestety, trafiają się i tacy, którzy opacznie podchodzą do sprawy, traktując kamery jako narzędzie zemsty – mówi podinspektor Mogiła. Na katowicką skrzynkę trafiło kilka filmów, na których nagrywający wyraźnie śledzi inny samochód, żeby rejestrować łamanie przepisów. – Ale przy okazji sam je łamie. I autorów takich filmów również karzemy mandatami – dodaje podinspektor Mogiła.
Policjanci twierdzą, że wielu posiadaczy kamer samochodowych ulega tzw. syndromowi szeryfa i po ich zamontowaniu zaczynają skupiać się na rejestrowaniu wykroczeń innych kierowców. Niektórzy wręcz prowokują takie zachowania, żeby móc później wrzucić filmy do sieci. Zjawisko stało się na tyle powszechne, że głos zabrał generalny inspektor ochrony danych osobowych. Jego zdaniem wrzucanie tego typu filmów do sieci łamie ustawę o ochronie takich danych.
Użytkownicy portalu poboczem.pl widzą sprawę inaczej. Z miesiąca na miesiąc zamieszczają tam coraz więcej filmów i ich autorzy nie kłopoczą się zamazywaniem twarzy albo rejestracji samochodów filmowanych osób. – Nie mieliśmy jeszcze takiej sytuacji, żeby ktoś domagał się usunięcia filmu z naszego portalu. Myślę, że to dlatego, że wtedy ujawniałby swoje dane i niejako przyznawał się do winy – mówi Jacek Jurecki, naczelny poboczem.pl. W zeszłym miesiącu portal odwiedziło ponad pół miliona osób, które wygenerowały 2,5 mln odsłon. W porównaniu z popularnością rosyjskich filmów to ciągle mało. Najlepsze rosyjskie kompilacje mają oglądalność rzędu dwa, a nawet cztery miliony. Są też dużo bardziej dramatyczne.
Scenariusz typowego polskiego filmu to pirat łamiący przepisy, który po tym, jak ktoś go otrąbi albo błyśnie mu światłami, wysiada z samochodu i rzuca się do bitki albo poprzestaje na wiązance. – W Rosji w podobnej sytuacji wysiadają tylko największe kozaki. Tam nigdy nie wiesz, kto siedzi w drugim aucie i czy jeszcze wrócisz do swojego – mówi mieszkający w Moskwie Marek.
Polak uzbrojony w kamerkę
Jednak podstawowe zastosowanie kamer samochodowych to zbieranie materiału dowodowego w przypadku wątpliwości co do winy sprawcy ewentualnej kolizji. W Stanach Zjednoczonych ubezpieczyciele już dawno docenili potencjał tych urządzeń i niektóre towarzystwa ubezpieczeniowe oferują spore zniżki dla kierowców, którzy zdecydują się na założenie kamery. Polscy ubezpieczyciele patrzą na to inaczej. – Analizowaliśmy taki pomysł i uznaliśmy, że to się nam nie opłaca – mówi proszący o anonimowość pracownik jednej z czołowych polskich firm ubezpieczeniowych. – Kamery powodują mechanizm antyselekcji. Montują je głównie ci, którzy i tak jeżdżą ostrożnie i nie powodują wypadków. Oni już mają maksymalne zniżki. Jednak jeden z ubezpieczycieli pracuje nad tego typu ofertą. Ale raczej szybko się na rynku nie pojawi.
Za to ubezpieczyciele namawiają do montowania kamer w samochodach służbowych. Zwłaszcza w tych używanych do podróży zagranicznych. – Z niemiecką policją nigdy nie było problemów. Ale np. angielskiej zdarza się przerzucać odpowiedzialność na kierowców z Polski – mówi jeden z ubezpieczycieli. Koszty likwidacji takich szkód idą w dziesiątki tysięcy, bo Anglicy mają bardzo rozbudowany system odszkodowań osobistych. Drobna stłuczka polskiego tira z angielskim samochodem osobowym została wyceniona na 50 tys. zł. Gdyby nie kamera zamontowana w tirze, polski ubezpieczyciel musiałby to zapłacić, a ubezpieczona firma straciłaby zniżki. Co ciekawe, nagranie z kamery nie zainteresowało brytyjskiej policji. Ale przekonało tamtejszego ubezpieczyciela.
Sława angielskiej policji szybko się roznosi i coraz więcej polskich kierowców jeździ tam uzbrojonych w kamerki. Z podobnego powodu z kamerami jeździ coraz więcej warszawskich kierowców. Stołeczna drogówka uchodzi za niezwykle kreatywną w unikaniu ustalania odpowiedzialności. Nie mając świadka albo nagrania, bardzo często skazani jesteśmy na kosztowne i długotrwałe postępowanie sądowe.
Analizując, dlaczego w danym kraju nagle modne robią się kamery, można dokonać ciekawych odkryć socjologicznych. W Rosji zdobyły rynek, bo ludzie nie tylko nie ufają sobie, ale nie ufają nawet wymiarowi sprawiedliwości. W Rumunii stały się popularne, kiedy zaczęły powstawać szajki wyłudzaczy, którzy specjalnie rzucali się pod koła, żeby wymuszać odszkodowania. W Polsce kamery zaczęły się przyjmować, kiedy okazało się, że to bardzo przydatne narzędzie, żeby po złości pognębić innego kierowcę.