Nie było owijania w bawełnę. Hubert Wagner zebrał zawodników na pierwszym zgrupowaniu pod swoim panowaniem i zanim dostali piłki do rąk, w skrócie wyłożył im pomysł na pracę. A więc: możecie myśleć, że jestem najgłupszym trenerem na świecie i obgadywać mnie po kątach, ale nie zniosę nieposłuszeństwa i podważania moich racji. Komu się nie podoba – tam są drzwi.
Nikt nie odważył się wyjść.
Był 1973 r. – siatkarze od jakiegoś czasu poruszali się od ściany do ściany. Najpierw wielkie nadzieje przed kolejnymi występami na mistrzowskich imprezach, a potem – wielkie rozczarowanie. Wagner był częścią przegranych ekip, ale w tej, która zawiodła na igrzyskach w Monachium w 1972 r., akurat go zabrakło. Jako rozgrywający nie wszystkim trenerom pasował. Zaliczył w kadrze ponad 200 meczów, ale często był rezerwowym. Przyznawał, że talentu do siatkówki miał niewiele, a do wszystkiego doszedł mrówczą pracą.
Miał za to zmysł analityczny oraz dryg do wyłapywania szczegółów, które innym umykały. Uważał zresztą, że chorobą Polaków jest ignorowanie detali, a szkoda, bo jeśli się o nie dba, to generalia stworzą się same. Po przegranych igrzyskach w Meksyku (1968 r.), mając 28 lat, bezczelnie przedstawił działaczom siatkarskiej federacji uwagi o błędach w przygotowaniu drużyny, której był częścią.
To właśnie wtedy wysłał pierwszy sygnał o gotowości prowadzenia drużyny narodowej. Ale też na dobre rozpoczął kolekcjonowanie wrogów, widzących w nim upartego i zadufanego bufona, który pozjadał wszystkie rozumy.
Ludzie to egoiści, wykorzystaj to
Grzegorz Wagner, syn Huberta i współautor książki (obok dziennikarza Krzysztofa Mecnera), mówi, że ta opowieść musiała swoje odleżeć.