W 37-letniej karierze aktorskiej Robin Williams zagrał w ponad stu filmach. W samej Ameryce zarobiły one 3,1 mld dol. Większość to klasyka kina familijnego i rozrywkowego. Aby stworzyć niezapomniane role, niekoniecznie musiał się pokazywać. Wystarczył głos. Miał wybitne, nieznane u nas osiągnięcia w dubbingu („Aladyn”). Największą popularność przyniosły mu jednak bajki, w których fantastycznie sprawdzał się w roli niewinnych, wyrośniętych dzieci („Zabaweczki”). Dorosłych, którzy w głębi duszy pozostali dziećmi („Hook”). Małolatów, które zbyt szybko dorastają („Jack”). Lub zafascynowanych dziecięcymi fantazjami partnerów ich przygód („Jumanji”, „Noc w muzeum”).
Nawet po sześćdziesiątce przypominał kapryśne, włochate dziecko, w każdej chwili gotowe wyskoczyć z wózka i sprawić rodzicom psikusa. Wrzeszcząc i rozbrajając napięcie promiennym uśmiechem, zdobywał sympatię. Wiadomość, że uwielbiany aktor, zapewniający rozrywkę milionom, został znaleziony w swojej sypialni z zaciśniętym paskiem na szyi, wywołała szok i niedowierzanie. Większe chyba niż przy śmierci Philipa Seymoura Hoffmana.
Bez typowych symptomów
Obie tragedie, a także wiele innych, spowodowanych przedawkowaniem albo depresją u znacznie młodszych artystów: Heatha Ledgera, Rivera Phoenixa, Iona Curtisa, Kurta Cobaina czy Amy Winehouse, łączy ponura refleksja, że nie wytrzymali presji. Popularnych artystów, którzy odnieśli sukces i rozbudzają silne emocje, opinia publiczna traktuje inaczej. Nie dopuszcza myśli, że mogą cierpieć, przeżywać załamania, poddawać się nałogom. Ich przedwczesna śmierć – oprócz głębokiego smutku – niemal zawsze wywołuje pretensję, że postąpili zbyt egoistycznie.