W środku tygodnia, przedpołudniową porą, pod starym stadionem Śląska Wrocław przy ulicy Oporowskiej stoi grupka kibiców. Przypakowani, zakapturzeni, palą papierosy, popluwają pod nogi i rzucają grubym słowem.
Trzymają ręce na pulsie klubu, bo ostatnio bije on nierówno. Śląsk gra słabo, obawy o to, czy wiosną załapie się do 8-zespołowej grupy mistrzowskiej, są uzasadnione. Ale jeszcze większym zmartwieniem jest to, że klub tonie. Przygnieciony długami oraz wojną między właścicielami: miliarderem Zygmuntem Solorzem-Żakiem i miastem Wrocław, uosabianym przez prezydenta Rafała Dutkiewicza.
Nad Śląskiem wisi kilka kataklizmów: likwidacja, upadłość, wrogie przejęcie, przymusowa wyprzedaż klubowych dóbr, czyli przede wszystkim piłkarzy. W klubie, który ostatnie trzy sezony kończył na podium, a w 2012 r. świętował pierwsze od 35 lat mistrzostwo, brzmi to jak zły sen.
Wreszcie z ratusza płynie przeciek: wspólnicy się dogadali, Solorz wychodzi, a miasto przejmuje klub. Można odetchnąć, bo żaden z czarnych scenariuszy jeszcze tym razem się nie sprawdzi. Nie zmienia to faktu, że sytuacja Śląska jest zła. W kasie pustki. Za progiem komornicy. Piłkarze już drugi miesiąc czekają na wypłaty. – Przywykliśmy – kwituje kapitan zespołu Sebastian Mila.
Przez cały zeszły sezon zawodnicy nie dostawali premii za zdobyte punkty, tylko pensje. Na premie za mistrzostwo Polski czekali ponad półtora roku. Gdyby nie niedawny transfer do FC Brugge Waldemara Soboty (za milion euro), czekaliby dalej. – Najlepsi zarabiają w Śląsku około 80 tys. zł brutto. Do tego premie. Czasami słyszę, że zarobki piłkarzy ciągną klub w dół. Płacimy tyle, ile dyktuje rynek. Poza tym mało kto zauważa, że chłopaki wczuli się w trudną sytuację. Nigdy nie wykorzystywali zaległości, żeby strajkować albo posuwać się do szantażu – mówi osoba związana z klubem.