Niedawna klęska w wielkoszlemowym US Open, gdzie w pierwszej rundzie odpadli wszyscy singliści, na czele z Jerzym Janowiczem oraz eksportowym deblem Fyrstenberg-Matkowski, odeszła już w niepamięć. Teraz liczy się tylko pucharowy mecz z Australią (13–15 września) – niegdyś tenisową potęgą, ostatnio dotkniętą jednak głębokim kryzysem, od sześciu lat bezskutecznie walczącą o powrót do grupy światowej Pucharu Davisa.
– Australijczycy 28 razy wygrywali te rozgrywki. Ostatni raz w 2003 r. z Lleytonem Hewittem w składzie, który niedawno sportowo zmartwychwstał i oczywiście z nami zagra. Więcej zwycięstw (32) mają tylko Amerykanie. Przekładając tę wizytę na język futbolu – to tak, jakby przyjechała do nas Brazylia – cieszy się Adam Romer, redaktor naczelny magazynu „Tenisklub”.
Stawką meczu jest awans do grupy światowej Pucharu Davisa. Wyodrębniono ją w 1981 r., gdy historia rozgrywek, wymyślonych przez studentów Harvardu (na czele z Dwightem Davisem) jako rywalizacja drużyn z USA i Wielkiej Brytanii (szybko dołączyły inne kraje), liczyła sobie już ponad 80 lat. W grupie światowej gra 16 drużyn, walczą systemem pucharowym, a najlepsza na rok przejmuje prawo do głównego trofeum – srebrnej wazy z kolejnymi rzędami podstawek, na których grawerowane są nazwy zwycięzców oraz rok triumfu.
Elita od zawsze była dla Polaków nieosiągalna, ale Puchar Davisa miał swoją wagę. W czasach Wojciecha Fibaka powiew wielkiego tenisowego świata docierał do Polski wyłącznie dzięki tym rozgrywkom – na kortach warszawskiej Legii oglądano m.in. Björna Borga oraz Adriano Panattę. Dziś, w związku z brakiem chętnych do zorganizowania nad Wisłą zawodowego turnieju, narodowe rozgrywki znów stają się jedyną okazją, bo poczuć klimat tenisa z górnej półki.