Telefon zadzwonił w mało dogodnym momencie, bo Artur akurat grał mecz w barwach Silesii. Szedł na pałkę, czyli odbijać uderzenia, bo choć specjalizuje się w miotaniu, to w baseballu trzeba być wszechstronnym. Dzwonił Przemek Paluch, starszy kolega Artura, gracz i instruktor, a jednocześnie organizator wyjazdów polskich zawodników na testy przeprowadzane w Europie dwa razy do roku przez wysłanników Major League Baseball, amerykańskiej ligi zawodowej.
Przemek wiedział, że Artur ma mecz. Ale nie mógł się powstrzymać, bo wiadomość była elektryzująca. Więc Artur jednak odbiera i słyszy: New York Yankees zapraszają cię jutro na testy do Pragi. Nogi się pod nim uginają, ucieka myślami, psuje uderzenia jedno za drugim.
Na drugi dzień Artur pojechał z rodzicami do czeskiej stolicy. Na testach, organizowanych przez amerykańską ligę zawodową, był już dwukrotnie. Namówił go do tego i pomógł zorganizować wyjazd właśnie Przemek. Pierwszy raz prezentował swoje umiejętności wśród 50 zaproszonych graczy. To było dwa lata temu. Amerykanie instruowali co do sposobu miotania, Artur rzucał, Amerykanie oglądali, mierzyli prędkość piłki, coś tam komentowali między sobą. Podziękowali za fatygę, za rok Artur znów przyjechał na testy. W porównaniu z ostatnią próbą znacznie poprawił prędkość – z 81 do 89 mil na godzinę. Celność – bez zarzutu.
– Niebawem zaprosili Artura na obóz tylko dla miotaczy, do Amsterdamu. Potem był jeszcze na trzytygodniowym zgrupowaniu we włoskim ośrodku olimpijskim w Tirrenii. Cały czas pod okiem Amerykanów. Już wtedy doszły mnie słuchy, że kilka klubów MLB ma go na oku. Ale że najbardziej zależało Jankesom – nie do wiary – kręci głową Przemek Paluch.
Mama Artura Grażyna mówi, że nie do końca zdawali sobie sprawę z tego, co ich czeka w Pradze: – Wydawało nam się, że Artur znów będzie jednym z wielu. A okazało się, że na boisku jest tylko on i ludzie Jankesów. Pół godziny rzucania, potem tyle samo rozciągania. Po wszystkim Amerykanie pytają, czy damy się zaprosić na obiad. Ja na to, że nam się spieszy do domu, ale szybka kawa gdzieś blisko stadionu – jak najbardziej.
Przy kawie wysłannicy Jankesów zaproponowali dla Artura siedmioletni kontrakt. – Zapytali, ile czasu zajmie nam droga do domu. Odpowiedziałam, że około pięciu godzin. I tyle dostaliśmy czasu do namysłu – opowiada mama baseballisty.
Wydarzenia ostatnich paru godzin w Pradze zrobiły na rodzinie Strzałków takie wrażenie, że w drodze powrotnej pobłądzili. Nawet niedużo rozmawiali. Arturowi uśmiech błądził po twarzy. – Pytałem go, czy nie chce jeszcze poczekać, bo może się trafi lepszy kontrakt. Ale on nie miał wątpliwości. Jankesi to zawsze była jego ukochana drużyna – mówi Przemek Paluch.
Ekstraliga
Chcąc znaleźć baseballowe boisko klubu Silesia, należy kierować się do Ligockiej Kuźni, dzielnicy Rybnika, w okolice drewnianego kościoła pod wezwaniem św. Wawrzyńca, wzniesionego w 1717 r. w odległych o kilka kilometrów Boguszowicach, a przeniesionego na obecne miejsce w 1975 r. Niedaleko kościoła jest ślepa uliczka, która prowadzi do boiska. Wznosi się ono jakieś dwa metry ponad poziom gruntu, bo przepływająca nieopodal rzeka po wiosennych roztopach nie mieści się w korycie, o czym przypomina ciemniejszy odcień na tynku klubowych budynków.
Klub Silesia w pigułce to: ogrodzone boisko z podeschłą od obecnych upałów trawą, kilkudziesięcioma wyblakłymi krzesełkami oraz świetlną tablicą i przytulonym do boiska, okolonym tunelem z siatki, obszarem do ćwiczeń uderzeń przez pałkarzy, w baseballowej terminologii określanym jako bullpen. Tablica, bullpen, jak również siermiężny parterowy klubowy budynek z zamurowanymi po niedawnym włamaniu oknami (zginęły przedmioty cenne dla złomiarzy i spalinowa kosiarka) oraz murowane toalety – w związku z przyjazdem na turniej zagranicznych gości drewniane wychodki należało usunąć – to wszystko zostało wzniesione w czynie społecznym przez garstkę tutejszych pasjonatów baseballu. Mają na głowie treningi, prowadzenie sekcji dla kilku kategorii wiekowych, utrzymanie boiska, organizowanie wyjazdów na mecze.
Poza nimi oraz ludźmi związanymi z graczami Silesia mało kogo obchodzi. – 50 osób na meczach to już jest tłum – powiada trener Grzegorz Mularczyk, jeden ze społeczników zaangażowanych w projekt Silesia, od roku emerytowany górnik, od dobrych 35 lat entuzjasta i praktyk gry w baseball.
Silesia gra w ogólnopolskiej lidze, czysto amatorskiej, na wyrost zwanej Ekstraligą, obok zespołów z Warszawy, Osielska, Żor i Kutna. W latach 50. w klubie było nawet dziewięć sekcji, dziś zostały trzy: baseballu, softballu i skata. Silesia była pierwszym baseballowym klubem w Polsce, seryjnym mistrzem, gdy liga jeszcze raczkowała, co upamiętniają okolicznościowe puchary oraz emaliowane talerze, wyrabiane przez ówczesnego dobrodzieja klubu, hutę Silesia, przechowywane na pamiątkę przez graczy mistrzowskiej drużyny.
New York Yankees jest na innej planecie. W pigułce: ponad 100 lat tradycji, 27 tytułów mistrzowskich amerykańskiej zawodowej ligi MLB. Czwarta najbardziej wartościowa sportowa marka świata (2,3 mld dol., według magazynu „Forbes”), za Realem Madryt, Manchesterem United i Barceloną. W przeciwieństwie do piłkarskich gigantów prawie bez długów. Stać ich na najlepiej opłacanego gracza ligi Alexa Rodrigueza (275 mln dol. za lata 2007–17). Stać ich na wybudowanie stadionu za półtora miliarda dolarów, będącego wierną kopią obiektu wzniesionego niemal w tym samym miejscu dzielnicy Bronx w 1923 r. Trudno sobie wyobrazić baseballowy produkt, na który ich nie stać.
Baseball to ukochany sport Stanów Zjednoczonych obok futbolu amerykańskiego. Za oceanem mawia się: baseball to tradycja, a futbol – widowisko. Tymczasem w Rybniku dzieciaki nie garną się do baseballu, powiada trener Grzegorz Mularczyk. Nie to, co jeszcze 20, 30 lat temu, gdy Czesi przeszczepiali na śląski grunt zamiłowanie do baseballu. – Tu się chętnie grało w palanta, więc i baseball się przyjął – dodaje trener Mularczyk. Teraz ogłoszenia o naborze do klubu wiszą w Rybniku i okolicach, od czasu do czasu nadaje je lokalne radio, rozchodzą się pocztą pantoflową, ale najbardziej skuteczne jest nawoływanie z ambony. Przy parafii św. Wawrzyńca działa klub Laura. – Rodzice ufają, że się ich dziecku krzywda nie stanie. Gdyby nie Laura, młodszych sekcji pewnie by u nas nie było – uważa trener Mularczyk.
Ale Artura nie ściągnęło do Silesii ogłoszenie duszpasterskie. Najpierw grał w tenisa, ale bez wielkiego zacięcia, a mając 8 lat, przeczytał w szkole ogłoszenie o naborze do baseballowego klubu z Boguszowic. Po dwóch latach przeniósł się do Silesii. – Chuchro z niego było, a już rzucał szybkie, podkręcone piłki. I od początku był prymusem. Przychodził na treningi nawet w niepogodę. Zdarzało się, że był jedyny – mówi trener.
Zajęć w klubie było mu mało, do znudzenia rzucał w przydomowym ogródku. Piłki rozsadzały oczka w siatce ogrodzeniowej, więc ojciec musiał ją wzmocnić, żeby nie lądowały u sąsiadów. Dziś tata Strzałka pęka z dumy, bo uważa, że to on zaszczepił Arturowi upór, który zabija monotonię treningów i prowadzi do perfekcji. – Chciałem go wychować na sportowca. Nie miał ze mną lekko, bo uczyłem go do skutku. Gry w piłkę, jazdy na nartach, pływania, nurkowania. Miał sześć lat, jak nurkował w Chorwacji, rybki oglądał pod wodą – mówi ojciec, swego czasu komandos, płetwonurek, od niedawna emerytowany antyterrorysta.
90 mil na godzinę
Amerykańskim łowcom talentów Artur wpadł w oko, bo rzucona przez niego piłka zmienia się w pocisk o trudnej do odgadnięcia trajektorii – przekleństwo dla pałkarza. – Rzuca z dużą powtarzalnością i tam, gdzie chce. No i jest leworęczny, a tacy miotacze są na wagę złota. Głównie dlatego, że po rzucie od razu widzą całą sytuację na boisku, nie muszą się odwracać, jak praworęczni. Poza tym są bardziej niewygodni dla leworęcznych pałkarzy, których w MLB jest wielu – dodaje Przemek Paluch, który o baseballu wie wszystko.
Jeśli chodzi o prędkość piłki, w okolicach 90 mil na godzinę, Artur dorównuje już najlepszym miotaczom w MLB. Tak szybko lecącej piłki oko pałkarza już nie widzi w końcowej fazie lotu, na ostatnich 6–8 m. To instynkt i doświadczenie podpowiadają im, jak odbijać. Ojciec Artura: – Bombę w ręce to on zawsze miał. Pięściarzem też byłby niezłym.
Pierwsze dni sierpnia Artur spędził na obozie przygotowawczym Jankesów w Regensburgu. Jest w klasie maturalnej, więc najbliższy rok będzie jeszcze w domu i w Silesii, z kilkutygodniową przerwą na zgrupowanie Jankesów na Dominikanie. Po maturze przeprowadzi się za ocean. W Jankesach jest siedem poziomów drużyn, zacznie od drugiego od końca. Weryfikacja umiejętności, ewentualny awans oraz podwyżka odbywają się raz do roku. – W skrajnie optymistycznej wersji scenariusza może zagrać w MLB po roku, dwóch od przyjazdu za ocean. W skrajnie pesymistycznej – wrócić do Silesii, bo w umowie jest zapis, że każda ze stron może ją rozwiązać ze skutkiem natychmiastowym – mówi Przemek Paluch.
Rodzice Artura przeżywają huśtawkę nastrojów: z jednej strony cieszą się jego szczęściem, z drugiej – trudno się pogodzić z myślą, że niebawem będzie w domu gościem, i to rzadkim. Są już trochę zmęczeni szumem wokół jedynaka. Najbardziej ludzi ciekawi kwota kontraktu. Grażyna Strzałka: – Ten jeden podpis nie zmienił naszego życia. Największe pieniądze są w kontrakcie zarezerwowane na studia Artura. Ale on jeszcze nie wie, co chciałby w życiu robić, poza grą w baseball.
Ten jeden podpis nie zmienił też jak na razie niczego w sytuacji klubu Silesia Rybnik. Ponieważ baseball jest w Polsce amatorski, to zawodnicy są panami swojego sportowego losu, kluby nie mają do nich żadnych praw. Trener Mularczyk życzenia ma zresztą skromne: – Może, jak się Artur zakręci, gdzie trzeba, to chociaż trochę sprzętu by nam przysłali?