Ludzie i style

Jak wytrenować narodową potęgę

Czy w Polsce da się wychować mistrza?

Brytyjscy kolarze torowi pobili rekord świata w sprincie drużynowym. Anglicy swoich kochają za wszystko. Brytyjscy kolarze torowi pobili rekord świata w sprincie drużynowym. Anglicy swoich kochają za wszystko. Getty Images / Getty Images/FPM
Londyńskie igrzyska pokazały, że w konkurencji dyscyplin olimpijskich jesteśmy w trzeciej lidze. Nie mamy żadnej narodowej specjalności. I możliwości, żeby taką specjalność zdobyć.
Magdalena Piekarska walczy ze Szwajcarką TiDmitry Lovetsky/AP/East News Magdalena Piekarska walczy ze Szwajcarką Ti
Paweł Zagrodnik (ubrany na biało) i Masashi Ebinuma z Japonii podczas walki 29 czerwca w Londynie.Ian Walton/Getty Images Paweł Zagrodnik (ubrany na biało) i Masashi Ebinuma z Japonii podczas walki 29 czerwca w Londynie.

Prezes Polskiego Związku Szermierczego Jacek Bierkowski nie będzie miło wspominał igrzysk w Londynie. Światowe władze fechtunku wyznaczyły go na delegata technicznego zawodów, więc miał się z czego tłumaczyć, gdy Koreanka Shin A Lam przez ponad godzinę ze łzami w oczach okupowała planszę, protestując przeciw przeciąganiu w nieskończoność jednej sekundy w dogrywce swojej półfinałowej walki, w końcu przegranej.

Na domiar złego polscy szermierze walczyli fatalnie. – Szlag mnie trafia, bo przecież gołym okiem widać, że coś w świecie znaczymy! – złości się prezes Bierkowski. I wylicza: Edward Korfanty, najlepszy w świecie specjalista od szabli, pracuje z Amerykanami. Egipcjanin Alaaeldin Abouelkassem, srebrny medalista we florecie, jest trenowany przez Pawła Kantorskiego. Bartek Piasecki, startujący pod norweską flagą, zdobył dla swojej nowej ojczyzny srebro w szpadzie. A jego finałowy rywal, Wenezuelczyk Ruben Limardo, od lat mieszka i trenuje u nas – wprawdzie pod okiem swojego rodaka, ale przecież korzysta z naszego warsztatu i pomocy fachowców. Śmiało moglibyśmy dostać honorowy złoty medal olimpijski za wkład w rozwój światowej szermierki.

Więc gdy prezes Bierkowski wraca z narady na najwyższym szczeblu poświęconej owej najdłuższej sekundzie oraz obłaskawianiu Koreańczyków i wreszcie ma chwilę oddechu, zastanawia się. – Może pójść w specjalizację, w jakiś sport narodowy? Ale za moment macha ręką: – Do tego trzeba systemu i sensownego wydawania pieniędzy. A u nas nie ma ani jednego, ani drugiego.

Zdaniem trenerów, szczególnie tych, którzy pamiętają, jak kluby miały dobrze za socjalizmu, myśleć o specjalizacjach to trzeba było ćwierć wieku temu. – Nie wiem, czy ten model – przyklejanie klubów do zakładów pracy – był najlepszy z możliwych. Ale się sprawdzał – uważa Marian Tałaj, trener judoków. – Etaty były fikcyjne, ale to ludzi trzymało przy sporcie. Razem z komuną padło wiele przedsiębiorstw. I kluby zostały na lodzie. Gałąź została podcięta. Prezes Bierkowski uważa, że wzdychanie za sportowym socjalizmem to strata czasu, co nie znaczy, że paru ówczesnych pomysłów nie można kontynuować: – Gdy radziecki sportowiec zdobywał medal, nagrodę finansową otrzymywał trener, który go wychował. I to się tam nie zmieniło. U nas też – ale tylko pod warunkiem, że ten sam trener prowadzi medalistę od małego. Gdybym miał nadwyżkę budżetową, przeznaczyłbym ją na pracę u podstaw – deklaruje.

Kluby, najważniejszy element w sportowym systemie, są biedniutkie. – Nie pracują na własną markę i się nie szanują – uważa Bierkowski. – Pytam niedawno w jednym: jaką macie składkę członkowską? 20 zł – słyszę. Chyba dziennie? – ja na to. Nie, miesięcznie. Zatkało mnie! Przecież ludzie mają prawo pomyśleć: jaka opłata, taki poziom, sprzęt, warunki! – denerwuje się. W jego opinii stąd bierze się przekonanie, że sport jest synonimem dziadostwa.

Obrotnych prezesów jest garstka. – Gdyby nie mój klub, Czarni Bytom, nigdy nie pojechałbym na igrzyska – opowiada judoka Paweł Zagrodnik, którego kontrowersyjna decyzja sędziów pozbawiła brązowego medalu w wadze do 66 kg. – Związek nie miał za co mnie wysłać na zawody do Ameryki Południowej, gdzie zdobyłem kwalifikację. Czarni Bytom finansowani są przez firmę budowlaną Sponsor, własność znajomego prezesa.

Najpewniejsi nie zawiedli

Po dniach chudych przyszedł dla nas na igrzyskach tłusty piątek, kiedy złote medale zdobyli kulomiot Tomasz Majewski i sztangista Adrian Zieliński, a brąz dołożyła kobieca dwójka podwójna – Julia Michalska i Magda Fularczyk. Radość była naturalna, ale z drugiej strony kto, jak nie oni? Byli w gronie tych, na których przed igrzyskami liczono najbardziej. I jako jedni z nielicznych udźwignęli ciężar oczekiwań, wytrzymali wojnę nerwów z rywalami.

Takich ludzi-instytucji jest w naszym sporcie garstka. Ale podczas igrzysk sukcesów wypatrują wszyscy – kibice, działacze, a nawet urzędnicy, którzy od lat popełniają ten sam błąd w finansowaniu sportowców – patrzą tylko na szczyt piramidy. Klub Londyn, elitarny program zapewniający wybranym sportowcom cieplarniane warunki przygotowań do igrzysk, to kolejny przykład. Jego powołanie spotkało się z entuzjazmem; powtarzano, że wydawanie na przeciętniaków to strata pieniędzy. Mało kto zauważał, że najlepszym zawodnikom związki i tak nie dały zginąć, bo od liczby medali przywiezionych z mistrzowskich imprez zależały ich wydzielone z ministerstwa budżety.

Ten upór w inwestowaniu w gwiazdy jest zaraźliwy. Żeby zyskać prywatnego sponsora, zawodnik najpierw musi zdobyć medal igrzysk albo mistrzostw świata, najlepiej w popularnej dyscyplinie sportu. W jaki sposób dojdzie na szczyt, to jego zmartwienie. Gdy lekkoatleci – Tomasz Majewski, Piotr Małachowski, Anita Włodarczyk – stawali na podium wielkich imprez, siermiężne warunki, w jakich trenowali, uważano wręcz za niezbędny składnik sukcesu i konieczny budulec hartu ducha oraz uporu – cech w zawodowstwie niezbędnych. – Nie wiedzieliśmy, czy się śmiać, czy płakać – mówi Małachowski.

W olimpijskim roku wielu federacjom obcięto budżety – ważniejsza była organizacja w Polsce Euro. – Ja akurat nie mogę narzekać, na przygotowania reprezentacji mi wystarczyło – mówi Ryszard Stadniuk, prezes Polskiego Związku Towarzystw Wioślarskich. – Ale co będzie dalej, nie wiem. Trzeba jakoś rachunek za Euro spłacić. Trwa akurat przyjęcie wydane przez Polski Komitet Olimpijski w gościnnych progach Museum of London – na sali działacze w galowych marynarkach z emblematami swoich związków, kilkoro parlamentarzystów, przedstawiciele miejscowej Polonii, garstka sportowców, a rolę towarzyskiej atrakcji dzielnie znosi Sylwia Bogacka – ściska w ręku srebrny olimpijski medal w strzelectwie i cierpliwie pozuje do zdjęć. Przygrywają skrzypaczki, na nutę adekwatną do zawiedzionych nadziei. Ale w miarę upływu czasu i opróżnianych kieliszków atmosfera się rozluźnia i humory poprawiają. – Igrzyska się nie skończyły. Jeszcze Polska nie zginęła! – rzuca jeden z działaczy.

Wojskowi sportowcy

Więc może w kreowaniu narodowego sportu odbić się od tradycji. Ale jakiej? Nie mamy ostatnio ani jednej dyscypliny, która byłaby fabryką mistrzów. Medale na igrzyskach zdobywaliśmy dzięki przebłyskom talentów oraz czujności władz związków, które w porę obejmowały najlepiej rokujących szkoleniem centralnym. Marco Canella, sekretarz generalny włoskiej federacji szermierczej, podpowiada, że tradycja jest ważna, ale bez przesady. – Gdybyśmy tylko chlubili się przeszłością, dawno stracilibyśmy kontakt z czołówką. Trzymamy się jej, bo mamy w kraju sieć skoordynowanych szkół. Od lat organizujemy turniej dla 10–14-latków, tzw. Gran Premio Giovanissimi. Od igrzysk w Los Angeles, czyli 1984 r., każdy z naszych medalistów olimpijskich w szermierce był za młodu zwycięzcą tych zawodów – opowiada. I liczy na palcach: – 115, 116, 117 – tyle medali zdobyli dla Włoch do tej pory szermierze na igrzyskach. Nie najgorzej, prawda? – uśmiecha się i biegnie oglądać półfinały drużynowego floretu pań. Trzy godziny później Włoszki dodają do kolekcji jeszcze jedno złoto.

Zdaniem Marco Canello tych sukcesów by nie było, gdyby nie święty spokój. A święty spokój włoscy sportowcy zawdzięczają mundurowym etatom. Gdy nie trenują, mają regularną służbę – dzięki temu po zakończeniu kariery są gotowi do pracy. Sojusz sportowo-mundurowy – w końcu naturalny, zważywszy, że medale zdobywa się ku chwale ojczyzny – to zresztą norma w większości krajów zachodniej Europy. W Polsce niektórzy sportowcy mogą liczyć na etaty wojskowe – trochę z tradycji wojskowych klubów sportowych, trochę z próżności dowódców, którzy chcą mieć u siebie gwiazdę. Po zakończeniu kariery nasi sportowcy-żołnierze nie mają jednak co liczyć na regularną służbę. Zdarza się natomiast, że przeciąga się ich po poligonach albo zaprasza do jednostek, gdzie robią za maskotkę. O szczegółach innych obowiązków nie chcą jednak mówić. – Niestety, tajemnica. Ze wszystkimi pytaniami odsyłam do mojego przełożonego, majora Świnogi – mówi jedna z olimpijek w stopniu starszego szeregowego.

Gdy prezes Bierkowski łamie głowę nad upadkiem naszej szermierki, od ryku radości mistrza olimpijskiego we florecie Lei Shenga drżą dziennikarskie pulpity w hali ExCel – molochu, w którym trwają zawody w czterech dyscyplinach jednocześnie. ExCel należy do jednego z arabskich konsorcjów wykupujących Londyn kawałek po kawałku. 40-minutowa finałowa walka jest horrorem z chińskim happy endem, więc mistrz Sheng wykonuje jeszcze dziki taniec radości, zapominając najwyraźniej o wpisanej w kodeks tamtejszych sportowców wstrzemięźliwości.

Koncentracja i pieniądze

O pracy chińskiej reprezentacji krążą legendy. Białe: że idą do celu przez absolutne zaufanie swoim mistrzom oraz inne konfucjańskie cnoty. I czarne: że za sukcesami stoi wojskowy rygor i niedozwolone wspomaganie. Trener reprezentacji Polski w tenisie stołowym Zbigniew Nęcek: – Byłem w Chinach jakieś 40 razy: na treningach, zawodach, zgrupowaniach. Nie miałem wrażenia, że wizytuję obozy pracy. Kinga Stefańska, pingpongistka: – Zachód zazdrości Chińczykom ich mentalności. U nas na zajęciach są śmichy-chichy, a tam – koncentracja od pierwszej do ostatniej minuty.

Kinga mówi, że dzięki wyprawom do Chin nauczyła się szacunku do pracy. Ale nie ma złudzeń: – Czy wierzę, że uda się wygrywać z Chinkami? Na mistrzostwach świata i igrzyskach – raczej nie. Chińczycy za co się wezmą, mają sukcesy. Skoki do wody, tenis stołowy – to ich imperia, w pływaniu, podnoszeniu ciężarów i strzelectwie są potęgą. Nawet w judo mają medale. – Koniec świata – kręci głową japoński trener Toshihiko Yamada. Z jego wizytówki wynika, że w temacie judo nie jest tylko zwykłym trenerem, ale kwalifikowanym profesorem uniwersytetu w Ryotokuji. – Judo to nasza religia, a coraz trudniej bronić prymatu. Jak nie Chiny, to Brazylia albo Rosja. Na organizowanych przez nas turniejach często startuje więcej Rosjan niż Japończyków. Ale jak się ma takiego protektora jak prezydent Putin, to nic dziwnego – rzuca.

Nowy układ sił w judo to znak czasów. Kto ma pieniądze, ten ma sukcesy. Każdemu medalowi we wszystkich dyscyplinach towarzyszy odliczanie zainwestowanych kwot. – Brytyjczycy wydali na przygotowania wioślarzy 27 mln funtów. Byli u nas nieraz, znamy się, wiedzą, w jakich warunkach trenujemy. Nawet mi miło, bo nie kryją podziwu, że mimo tak skromnych środków mamy medale. To znaczy tym razem medal – precyzuje prezes Stadniuk, nawiązując do brązu Julii Michalskiej i Magdaleny Fularczyk.

Edward Korfanty, dla Amerykanów Ed, twórca potęgi tamtejszych szermierzy, uważa, że bez pieniędzy ani rusz, ale wszystko zaczyna się od dobrej atmosfery dla sportu. – Śmieję się, że w Stanach, gdy ojciec z synem siedzą przed telewizorem i rzucają do siebie piłkę, to mówią: gramy w baseball. Jak jest kryzys, to klasa średnia odmówi sobie wycieczki po Europie, ale na lekcje sportowe dla dziecka pieniądze muszą się znaleźć. W moim klubie, w Portland, mam nawet ostatnio więcej zajęć dla amatorów. Młodzi garną się do sportu, bo wiedzą, że jak będą dobrzy i dostaną stypendium, to zostawią w kieszeni rodziców 40–50 tys. dol. rocznie. Uniwersytety stać na stypendia, bo na akademickie zawody walą tłumy, mecze futbolu amerykańskiego ogląda po 100 tys. ludzi, a bilety u koników chodzą po 1000 dol. Absolwenci uczelni czują się z nią związani i nieproszeni robią wokół niej przyjazny klimat – wylicza trener Korfanty, wzbudzając w gronie polskich słuchaczy czystą zazdrość.

Ryszard Stadniuk: – Od lat lobbuję w środowisku uniwersyteckim za stworzeniem ósemek wioślarskich, które mogłyby dać początek naszej wersji regat Cambridge-Oxford. Moglibyśmy dołożyć do zakupu łodzi, pomóc znaleźć fachowców. Ale poza Szczecinem nie ma odzewu – ubolewa.

Bez szacunku dla Polaków

Anglicy swoich reprezentantów noszą na rękach. I to nie tylko medalistów, na czele z Bradleyem Wigginsem, dla którego podczas kolarskiej czasówki wyległy na ulice takie tłumy, jak u nas podczas papieskich pielgrzymek. Bohaterowie nie wychodzą z telewizji, gazety poświęcają im dodatki, np. gimnastykom, którzy sensacyjnie zdobyli brąz w rywalizacji drużynowej. Zoe Smith, 18-letnia sztangistka, czyli przedstawicielka dyscypliny sportu dla rodaków trzeciorzędnej, nie może oswoić się z popularnością, choć w swojej wadze zajęła dopiero 11 miejsce. Ale pobiła rekord kraju. – Nie wierzę, po prostu nie wierzę – mówi otoczona wianuszkiem chętnych do zdjęcia przed wejściem do wioski olimpijskiej. – Płakać mi się chce, jak obcy ludzie mówią, że są ze mnie dumni. Nie sądziłam, że bycie olimpijką to takie wspaniałe – mówi przejęta.

U nas pasowaniem na olimpijczyka jest medal. Czwarte miejsce to porażka, nieobecność w ścisłym finale – klęska, słabszy występ w eliminacjach – kompromitacja, a jeśli przytrafia się sportowcom zasłużonym, jak Otylia Jędrzejczak, to prowokuje obawy o zgubny wpływ na grupę. Trener judoków Marian Tałaj mówi, że w przypadku takiego liliputa jak my ta medalomania jest śmieszna. – Ale się udziela. A dla nas ma konkretny wymiar. Wiem, jak bardzo brąz Pawła Zagrodnika ułatwiłby życie i jemu, i całemu związkowi judo. Przez pierwsze kilka dni po walce tak się gotowałem, że budziłem się w nocy po kilkanaście razy. Przecież Paweł wygrał! Wszyscy widzieli ippon, tylko nie sędziowie przy stoliku – denerwuje się.

Szpadzistka Magda Piekarska płakała dwa razy: najpierw po przegranych eliminacjach, potem przeczytawszy wpisy w Internecie pod swoją wypowiedzią udzieloną zaraz po walce, że marzy o urlopie. – Przegrałam jednym trafieniem. Przez mój błąd, miałam zły pomysł na ostatnią akcję. Pracowałam przed igrzyskami najciężej w życiu. Więc co? Wakacje należałyby mi się tylko, gdybym miała medal? A może mam teraz odbyć pokutę? – pyta poirytowana.

Może się wydawać, że polska reprezentacja jest rozdęta ponad miarę. Ale niemal wszyscy wypełnili stosowne minima, więc startu im zabronić nie można. Chociaż odkąd idea barona de Coubertina, że liczy się przede wszystkim udział w igrzyskach, jest już tylko pustym frazesem, można zaostrzyć kryteria kwalifikacji, jak to zrobił Szwedzki Komitet Olimpijski, wykluczając z drużyny 40 zawodników, bo nie rokowali medalowo.

Ale lepsza selekcja reprezentantów czy wykuwanie medalodajnych dyscyplin to u nas problem wtórny. Najgorsze jest to, że młode talenty przepadają gdzieś w kulejącym systemie.

Polityka 32-33.2012 (2870) z dnia 08.08.2012; Ludzie i Style; s. 128
Oryginalny tytuł tekstu: "Jak wytrenować narodową potęgę"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Świat

Dlaczego Kamala Harris przegrała i czego Demokraci nie rozumieją. Pięć punktów

Bez przesady można stwierdzić, że kluczowy moment tej kampanii wydarzył się dwa lata temu, kiedy Joe Biden zdecydował się zawalczyć o reelekcję. Czy Kamala Harris w ogóle miała szansę wygrać z Donaldem Trumpem?

Mateusz Mazzini
07.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną