Godzinny wstęp i kolejne dwie godziny streszczania oświeceniowej satyry Swifta to rozłożony na dziesięć głosów, ale wygłaszany na jednej nucie wykład o zbrodniczej, motywowanej chciwością naturze homo sapiens. Od unicestwienia neandertalczyków i wielkich zwierząt po wyzysk ras uznawanych za gorsze i niższych klas społecznych, na niszczeniu całych ekosystemów i w końcu Ziemi kończąc. Tytułowy Guliwer najlepiej czuje się w krainie, którą harmonijnie władają rozumne konie, a ludzie są dzikimi bestiami z trudem kiełznanymi i przyuczanymi do wykonywania prostych zajęć. Trudno się z tezą spektaklu nie zgodzić – człowiek, szczególnie w wersji, która od paru wieków rządzi światem, czyli męskiej i białej, w imię zysku rujnuje wszystko, co napotka na drodze. Słuszna teza to jednak w teatrze za mało. Miśkiewicz nieraz udowadniał (ostatnio „Burzą” z Teatru Narodowego), że rozmach inscenizacyjny potrafi łączyć z dbałością o psychologię postaci i ważną myśl. Tym razem jednak dziesięć aktorek w męskich kostiumach stylizowanych na oświeceniowe i perukach swoje monologi próbuje ubarwiać mało przekonującymi etiudami rodem ze szkoły teatralnej. Zespół muzyczny pozostaje niewykorzystany. A jedynym momentem, który budzi emocje, jest rozpoczynająca całość pieśń „Angelitos negros”.
Podróże Guliwera, według powieści Jonathana Swifta, reż. Paweł Miśkiewicz, Stary Teatr w Krakowie