W kameralnej, rozgrywanej na małej scenie Teatru Powszechnego „Mewie” Czechowowski Trieplew nie pyta o nowe formy w teatrze, tylko o postawy ludzi teatru – chętnie nazywających się lewicowcami, ale w rzeczywistości oderwanych od życia, pogardzających „zwykłymi” ludźmi, sytych i zadowolonych z siebie i swoich artystycznych „przekroczeń”. Te polegają – jak z dumą wspomina aktorka Arkadina (Maria Robaszkiewicz) – na sikaniu na scenie albo graniu w filmie kasjerki z Biedronki nieszczęśliwie zakochanej w koleżance z kasy obok; gaża – 90 tys. zł. Pytanie jest ciekawe i dla wielu bolesne, bo zadawane w momencie, gdy stworzony w początkach XXI w. system teatralny drży w posadach, co jest efektem tyleż działań nowej władzy, co inercji jego beneficjentów. Potrzeba nam planu na kolejne dziesięciolecia, samoorganizacji – nawołuje Trieplew, który w wykonaniu Grzegorza Artmana nie jest młodym buntownikiem, ale podstarzałą Kasandrą, której nikt z zapatrzonych we własne pępki bohaterów nie słucha. „Mewa” z Powszechnego jest spektaklem aktualnym, podejmującym ważne nie tylko dla artystów kwestie, jednak jego forma nuży i odrzuca. Jest tak męcząca, jak potrafią być ludzie żyjący we własnych głowach i zadręczający innych opowieściami o sobie. Czyli: spójnie, z dużą dozą autorefleksji, a nawet autoparodii, ale niestety niestrawnie.
Anton Czechow, Mewa, reż. Wojciech Faruga, Teatr Powszechny w Warszawie