Adaptacja powieści Mary Shelley zrobiła furorę w londyńskim National Theatre, gdzie spektakl wyreżyserował zdobywca Oscara Danny Boyle, a w głównych rolach wystąpili Benedict Cumberbatch i Johnny Lee Miller. Teatralnego „Frankensteina” wyróżniał filmowy montaż, podział na 36 scen-obrazów. W Syrenie jest podobnie, tyle że Bogusław Linda po każdej stosuje wyciemnienie, podczas którego jedni aktorzy schodzą ze sceny, inni wchodzą, scenografia zaś pozostaje niezmienna – to pusta scena, na której z rzadka pojawi się krzesło, łańcuchy, a raz nawet łóżko. Razem z irytującą muzyką Michała Lorenca daje to poczucie reżyserskiej nieporadności i wzmaga nudę. Zwłaszcza że większość z 36 scen polega na tym, że kolejni bohaterowie przerażają się na widok Potwora, a następnie go obrażają i/lub biją. Tymczasem znacznie bardziej przerażające od Potwora jest tłumaczenie adaptacji Deara, mieszające bez ładu i składu język XIX-wiecznej powieści ze współczesnymi kolokwializmami i przekleństwami. Także aktorstwo przypomina pozszywanego z kawałków różnych ciał i ożywionego przez doktora Frankensteina Potwora. Reżyser w wywiadach przywoływał temat stosunku do imigrantów. Eryk Lubos w roli Potwora gra superbohatera w skórzanym płaszczu, mszczącego się za doznane krzywdy. Doktor Frankenstein Wojciecha Zielińskiego to infantylny narcyz niezdolny do współczucia i miłości. Gdy Potwór-imigrant zgwałci jego żonę Elizabeth (Katarzyna Zawada), tej gwałt się spodoba. Oto miara subtelności spektaklu Bogusława Lindy.
Nick Dear, Frankenstein, reż. Bogusław Linda, Teatr Syrena w Warszawie