Trudno dociec, czemu ta jedna z piękniejszych oper Pucciniego nie była w Warszawie grana od 1895 r. (poza wykonaniem koncertowym). Znakomicie więc, że się pojawiła, ale widzowi trudno będzie zgadnąć, o czym jest. Realizatorzy umieścili ją na stacji metra czy też dworcu kolejowym. Wszystko jest na tym dworcu: i plac w Amiens, i bogaty dom starego Geronte, i finałowa pustynia. Pojawiają się ludzie w garniturach, ale tak niezgrabni, że w każdej korporacji wysłano by ich na „dokształt” z wizerunku. Tytułowa Manon nosi się w czerwonym płaszczu i blond peruce. Jest inna, więc zachwyca. W dalszych aktach jest bezwolną i znarkotyzowaną kobietą o ograniczonym repertuarze uwodzicielskim; zakochany w niej des Grieux musi być w istocie mocno zaślepiony. W finale, choć to ona cierpi i umiera, staje się fantomem w dwóch osobach, przywidującym się des Grieux. Dobrze, że chociaż wykonawczyni tej roli, śpiewaczka z RPA Amanda Echalaz, jest w stanie sprostać partii; partnerujący jej brazylijski tenor Thiago Arancam ma większe walory wizualne niż głosowe. Na szczęście dyrygent Patrick Fournillier okazuje zrozumienie dla dzieła, więc można przynajmniej posłuchać muzyki.
Giacomo Puccini, Manon Lescaut, reż. Mariusz Treliński, Teatr Wielki – Opera Narodowa