Ania z zielonej wyspy
Recenzja serialu: „Ania, nie Anna (Anne with an E)”, reż. Niki Caro
Nowa, zrealizowana z rozmachem, do jakiego przyzwyczaił swoich widzów Netflix (tu z pomocą CBC), ekranizacja klasycznej serii powieściowej o Ani z Zielonego Wzgórza, osieroconej dziewczynce o wielkim sercu, wielkiej wyobraźni i nieposkromionym języku, która przez pomyłkę trafia na farmę prowadzoną przez starzejące się rodzeństwo Cuthbertów (Geraldine James i R.H. Thomson) i dzielnie walczy o ich miłość, przychylność otoczenia i swoje miejsce na świecie. Amybeth McNulty, płomiennoruda, 15-letnia, ale już doświadczona aktorka, by dostać szansę zagrania Ani Shirley, musiała ponoć pokonać 1800 konkurentek. Wygrana McNulty nie dziwi – jej Ania jest wybuchową mieszanką radości życia (mimo koszmarnych wspomnień z dzieciństwa, które oglądamy w przebitkach), uporu, inteligencji i skłonności do melodramatyzowania – wynik lektur, które pomagały jej uciekać od rzeczywistości. Zabawne w ustach 11-latki stwierdzenie: „Moje życie to cmentarz pełen pogrzebanych nadziei” nabiera drugiego dna, gdy wypowiada je osoba, która przeszła przez sierociniec i kilka rodzin zastępczych. Podobnie dwuznacznie brzmi jej z pozoru neutralne: „Wolę wymyślać, niż wspominać”. Albo zadziorne: „Dziewczynki mogą robić wszystko to, co chłopcy – i więcej!”, wykrzyczane nie tylko z wiarą, ale i ze strachem, że przybrani rodzice zamiast niej wybiorą chłopca, bardziej przydatnego w pracach na farmie. W tle zapierająca dech sceneria kanadyjskiej Wyspy Księcia Edwarda końcówki XIX w.
Ania, nie Anna (Anne with an E), według powieści Lucy Maud Montgomery, Netflix, od 12 maja