Barbara Pietkiewicz: - Gdzieś od trzech czwartych pani książki poczułam zmęczenie - same rzygowiny, prochy, krew. Żeby się na chwilę pojawiła lilia, pomyślałam, cień czystości. Ale nie.
Dorota Masłowska: - A to kołuje, kołuje i jest coraz czarniej i gorzej. I idzie do rozpadu, prawda?
Jakby się pani sama nakręcała.
Byłam tak nakręcona.
Brała pani prochy do pisania?
Gdy pisałam książkę, czułam osobny świat, takie niesamowite wciągnięcie, takie podporządkowanie. Rzeczywistość przestaje wtedy męczyć, idzie się przez nią z nastawieniem, że zaraz coś się znajdzie, coś się stanie i można będzie to dołączyć do tego osobnego świata. Jak to wspominam, po prostu się uśmiecham.
Pisała pani książkę. Dla wydawnictwa? Żeby wydać, żeby zarobić?
Nie myślałam, czy będzie ona wydana, czy nie. Tworzyłam oddzielny świat. Od dzieciństwa takie budowałam. Zamykałam się w pokoju, coś tam przesuwałam, zmieniałam i budowałam je wiedząc, że mogę każdy z nich wprawić w ruch, dać mu życie. I miałam takie wrażenie pisząc książkę.
Co to jest nagłe natchnienie?
Wiedziałam, że mój język, mimo że strasznie zniszczony, nabiera poezji. Że to literatura. A potem zjawili się w nim ludzie, można ich było poprowadzić, było ich tylu i każdy miał inny charakter, i ja wszystkim rządziłam, i ode mnie zależało, co oni pomyślą, co zrobią, czy będą żyli, czy nie. To było niesamowite, naprawdę to były najlepsze momenty w moim życiu. A jak ja się w książce pojawiłam, to już zupełnie...
Pani się w książce prezentuje inaczej niż inni, nie skurwysyńsko, ale właściwie dobrze.
Nie umiem się sama ocenić. Ocenia mnie Silny i on nie spostrzega mnie dobrze. W którejś recenzji napisano, że Masłoska to jedna z najstraszniejszych postaci, że wiedźma. Ale chyba jestem tam przejawem normalności.
Ależ skąd, Silny mówi, że Masłoska to wariatka.
Zawsze słyszałam od wszystkich, że jestem wariatką.
To prawda?
Jestem zwariowana. Ale kiedy przyjeżdżam do Warszawy, staram się być bardzo zrównoważona. Gdybym sobie odpuściła, tobym tu w ogóle nie przyszła na rozmowę z panią, a poszłabym na spacer. Muszę się trzymać jakiegoś porządku, bo to wynika też z szacunku do tego, co zrobiłam. Odebrałabym temu wagę. Czuję się tym oczywiście obciążona, nie miałabym satysfakcji mówiąc tu jakieś głupoty.
Co pani z tym wszystkim zrobi? Uwzględniając wszelkie proporcje, zrobiła pani karierę jak jaki Wałęsa.
Chodzi o to, że jestem znikąd, tak? A teraz jestem wszędzie?
Nie padło pani na mózg? Przepraszam za sformułowanie.
Chyba nie. I jestem dumna, że nie. Ale to sytuacja tak pacząca, tak człowieka krzywiąca... Wiem, że nie uda mi się uniknąć jakiegoś odkształcenia, choć teraz nie wiem jakiego.
Siedzimy tu w redakcji i widzi pani, koledzy zaglądają przez szybę, chcą panią zobaczyć jak rybkę w akwarium, klask, klask.
Pani sądzi, że jak wszyscy klaszczą, to jest przyjemnie?
A nie jest? Jedna panienka poszła na oczach telewidzów do łóżka, a ściślej do wanny z facetem, żeby jej tylko klaskali.
Kiedy wszyscy klaszczą, robi się bardzo niezdrowo, to trudno znieść. A przecież to także dobrze, to plus, że klaszczą. Takie to dwojakie i przez to jeszcze trudniejsze.
Czego się pani tak boi?
Że stracę radość pisania. I siłę, która sprawia, że mój głos raz po raz się w książce przebija. Pisząc natrafiałam na przeszkody i krzyczałam bardzo głośno. Boję się, że kiedy to zostało tak usłyszane, nie będę miała siły krzyczeć jeszcze głośniej. Boję się, że stracę wyczulenie - na oklaski, bankiety. Na tę przykrywkę, na cały ten lakier. Dotąd widziałam ostro. I teraz ta ostrość stopniowo spada. To straszne, ja się przyzwyczajam...
Ale tego, że pani przestanie pisać - tego nie, prawda?
Tego nie. Dziwnym pędem podjechałam wysoko w górę, a teraz wiem, że muszę skoczyć jeszcze wyżej. I może nie być już tego pędu.
I powiedzą: autorka jednej książki.
I wtedy to będzie dół, prawdziwy dół.
Niech pani weźmie urlop od tego wszystkiego, przerwę.
Od września staram się to robić i ciągle mi to nie wychodzi, nie mogę się od tego oddzielić. Mam 19 lat. Starsi ludzie nie zawsze by wytrzymali to, co mnie spotkało. Nie wiem, co mam robić. Chciałabym, żeby mi ktoś powiedział: masz zrobić to i to. A mnie doradzają i doradzają.
A co na przykład?
Powinnaś wyjechać, kupić mieszkanie. Rzucić psychologię. No i coś tam, i coś tam. Mnóstwo rzeczy, które powinnam.
A co pani powinna?
Stoję w miejscu. Tu pojadę, tam pojadę, coś tam zrobię. Mam poczucie, że się nie rozwijam. I to jest źle.
Pani mama jest mądra?
Jest mądra w tym sensie, że jest dobra, ciepła. Lekarz pediatra. Jest prawdziwą mamą.
Przychodzą do pani rodziców dziennikarze?
Chciałam temu zapobiec. Nie wciągać ich w to. Czasem w wywiadach dziennikarze wkładają mi w usta zdania, których nigdy nie powiedziałam. Czuję się przemielona. Robi się ze mnie papier. Chcą mnie fotografować z papierosem koło zlewu. Najlepiej, żebym była jeszcze w ciąży, po prostu cześć Tereska.
Dlaczego wybrała pani do studiowania psychologię?
Sama się zastanawiam, czy dobrze zrobiłam. Uczę się teraz o flakach, krwiakach. Wiem, że to podstawa, żeby potem poznawać coś ciekawego. Ale też to co usystematyzowane, w kategoriach, zabija instynkt do ludzi. Zaczyna się operować szufladkami i traci się wyczucie. Tak jest?
Niech pani traktuje psychologię jak krzyżówkę - do ćwiczenia, myślenia.
Chciałabym znaleźć wykładowców, którzy jakoś inspirują, a nie tylko uczą, którzy by mnie pociągnęli...
No to dobrze. Pani chce studiować.
Ale tego nie ma. Czasem myślę, jaki sens ma takie studiowanie? Żebyśmy pozdawali egzaminy? Przecież nie o to chodzi.
Zostanie pani w Gdańsku?
Nie, to miasto jest jak trup.
A które nie jest jak trup?
Gdy wracam do swego Wejherowa, czuję, że żyję. Tam są rozmowy z menelami, jakieś siedzenie w parku. W Gdańsku musiałam czekać parę miesięcy, żeby mieć kontakt z prawdziwym życiem.
To znaczy z jakim?
Może mam spaczone spojrzenie, ale dla mnie prawdziwi ludzie to ci, którzy piją, biorą narkotyki. Widzę w nich raczej prostotę niż prostactwo. Strasznie lubię z nimi rozmawiać. Zawsze mam wrażenie, że się od nich można wiele nauczyć, więcej niż od kogokolwiek. To są niesamowicie prawdziwi ludzie.
Na przykład kto?
Mam znajomego stolarza. Wychował się w domu dziecka. Nie zna rodziców. On jest cały w gruzach. Wybił twarzą szybę, ktoś go oparzył. Jest ortodoksyjnym "dresem". Ma deficyt lęku. Nie boi się konsekwencji tego, co robi, brak mu wyobraźni. Jest niesamowicie bystry, inteligentny, przy czym tak prostacki, że chce się wymiotować, jak się go słucha.
I o czym on opowiada?
Raz, mówi, wyłamałem z płotu sztachetę i wszyscy uciekli. Potem wrócili. Więc wyłamałem drugą i znowu uciekli. Ta historia zrobiła na mnie wrażenie. Naczytałam się dużo książek i różne sprawy rozważam - może tak, może inaczej. A on myśli w jednym kierunku. To jest proste i na swój sposób szlachetne.
Nie boi się ich pani?
Jestem ich ciekawa. Potrafię w nich znaleźć coś, co mnie fascynuje. Czasem kolegę stolarza proszę o radę, bo wiem, że on myśli prosto: coś jest czarne, coś białe. Jego siostra jest depresyjna i bierze tabletki. I on jej powiedział: nie bierz tego, kochaj coś. I to było niesamowicie ładne.
Pani bierze tabletki na samopoczucie?
Nie, boję się. Ale czasem czuję się tak źle, że powinnam, żeby się nie męczyć.
Jest pani depresyjna?
No, jestem. Choć wyglądam na wesołą. Najprostsze czynności sprawiają mi męczarnię.
Ja mam depresję majową. Gdy się to ma, to w maju się zdycha.
Albo się nie wie, czy jest się osobą, czy przedmiotem, prawda?
Przeżyła pani coś naprawdę złego? Bo panienka z życiem jak po różach nie napisałaby takiej książki.
Dla osób wrażliwych jak ja wszystko jest trudne. Tacy ludzie czerpią bardzo dużo bólu z rzeczy, które są dla innych normalne. Wszystko ich boli. Wszystko rzuca cień.
Gdyby pani została na przykład dziennikarką, mogłaby chodzić po różnych lumpach, narkomanach, mordercach?
Ale ja nie umiem pytać. Zadając pytanie czuję się, jakbym coś w kimś wdeptywała. Kiedy ludzie opowiadają mi o swoich dramatach, zaczyna mnie to strasznie boleć. Przesiąkam emocjami ludzi, którzy stoją obok mnie, boję się tego. One przenikają do mnie. Po paru dniach chce mi się krzyczeć i nie wiem, skąd mi się to wzięło. A to od nich. Coś się wkrada do mnie nie mojego.
Ale w pani książce jest dużo humoru, śmiechu.
Mam takie poczucie, że nic nie jest ważne. Wszystko absurdalne. Chce mi się śmiać ze wszystkiego. A śmiech wszystko anuluje. Odbiera wszystkiemu wartość. Boję się tego - nie wartości, nieważności. Śmiech to jest taka zasłona, która mnie przerosła. Nie podoba mi się to, że o tym pani mówię. Nie podoba mi się, że czuję się jak na jakimś przesłuchaniu.
A co będzie, jak już panią nie napadnie żadna inna wojna polsko-ruska?
Musi napaść. Tak sobie wyobrażam, że poczekam, poczekam i napiszę jedno, dwa zdania i znów się zacznie. Marzę o tym. To najlepsze chwile w życiu.
Jakie dwa zdania?
Takie, od których się uruchamia. Kiedy przygotowywałam się do olimpiady polonistycznej, przeczytałam dużo książek i nagle zaczęłam myśleć jednym długim, ciągłym zdaniem. Zaczęło mi się układać w myśli i układać całe przesączone obrazami.
A skąd się do pani przesączyła wojna polsko-ruska?
Jeden chłopak pracował w pubie w Wejherowie i powiedział mi, że przyszedł do niego skin i powiedział, że tu się toczy wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną. Byłam zszokowana, że ludzie coś takiego sobie wymyślają. W mieście było może z pięciu Rosjan, którzy przyjechali do Żarnowca do pracy. A tu wojna... Było to takie absurdalne, że zaczęło mi się podobać.
Myślała pani, żeby wyjechać z Polski? W pani wieku się myśli.
Nie. Mnie zagranica przeraża. Coś takiego dużego. W Polsce czuję się bezpiecznie.
Ktoś pani zaproponował przekłady?
Tak. Książka jest tłumaczona na rosyjski, węgierski, włoski. Ale nie wiem, czy to jest przetłumaczalne. Kto we Włoszech zrozumie, o co chodzi z wojną polsko-ruską? Nikt.
Czego pani nienawidzi?
Niczego. Czuję tylko odrazę do bliskiego związku z brylancikami, asparagusem, brokatem, wstążeczkami.
Bo wtedy dresiarska mowa rozpływa się w lukrze?
Wiem, że nie mogę napisać drugiej książki językiem dresiarzy. Ale najlepiej pisze mi się, gdy mogę niszczyć polszczyznę artystycznie. W pisaniu klasyczną, oficjalną, nie ma dla mnie niczego fascynującego.
Może znajdzie pani trzecią drogę. Coś między lukrem a dresem?
Na pewno jakąś znajdę. Teraz chcę normalnie żyć, bo wiem, że z tego czerpie się siłę. Nie z nagród, kwiatów, oklasków. Z normalnego, najprostszego życia.
Ale pani życie nie będzie już chyba najprostsze, przeszła pani jakiś próg...
Lecz mam nadzieję, że zachowam elastyczność. Że się nie zachłysnę, a zachłysnąć się można. Że będę mogła być na bankiecie, jak na waszym redakcyjnym, z prezydentem i być także w moim własnym życiu, na dole.