Pani biografia artystyczna jest bardzo nietypowa. Przyznam, że z takim przebiegiem kariery jeszcze się nie spotkałem.
Jest nawet bardziej nietypowa, niż się panu wydaje. Na przykład nie mam żadnych wspomnień typu "zawsze chciałam być artystką". Nie mówiłam, patrząc na reprodukcję "Bitwy pod Grunwaldem", że pragnę zostać Matejką. Ale też nigdy nie chwalono w rodzinie tego, co robię, nie wróżono mi twórczej kariery, nie mówiono "ta mała ma talent".
W tej sytuacji wydaje się wręcz dziwne, że w końcu trafiła pani do Akademii Sztuk Pięknych.
Zaważyło na tym liceum sztuk plastycznych, do którego chodziłam. To taka dziwna szkoła średnia, po której ukończeniu rzadko kto decyduje się na zmianę zawodu. Na przykład z całej naszej klasy - z osób, które zdecydowały się na dalszą naukę - tylko jeden kolega został leśnikiem. A jako studentka byłam wzorowa. Nie wojowałam, umiarkowanie eksperymentowałam. Moje prace, włącznie z dyplomową, bliższe były kanonom sztuki tradycyjnej aniżeli wojującej awangardy.
To dość niezwykłe jak na artystkę otrzymującą nagrodę za przekraczanie artystycznych granic. Ale nie to miałem na myśli mówiąc o nietypowej biografii. Dyplom zrobiła pani w 1986 r.
Tak, a w prasie ogólnopolskiej moje nazwisko pojawiło się po raz pierwszy w 2000 r. O to panu zapewne chodzi.
W rzeczy samej. W dzisiejszych czasach kariery artystyczne zaczyna się jeszcze na studiach lub nie zaczyna w ogóle. Co pani więc porabiała przez niemal piętnaście lat?
Najprościej mówiąc: żyłam. Po dyplomie zostałam asystentem na wydziale rzeźby rodzimej uczelni. Pracowałam, tworzyłam, prowadziłam dom, urodziłam i wychowywałam syna. Przyzwyczajałam się do życia w Gdańsku. Pracowałam, a kolejne prace chowałam do coraz to nowych pudeł. Ale przecież zdarzały mi się wystawy, tyle że lokalne i robione bez rozgłosu. Nawiasem mówiąc, całkowicie mi wystarczały, uważałam, że jeżeli ktokolwiek chce pokazać moje prace, to już jest wspaniale. O żadnej wielkiej karierze rzeczywiście nigdy nie myślałam. Na pewno nie sprzyjał mi także brak środowiskowego zaczepienia. Do awangardy nie pasowałam, bo byłam za mało waleczna i prowokująca. Zaś dla kręgów tradycyjnej rzeźby też byłam ze zrozumiałych powodów nie do przyjęcia. Tkwiłam więc gdzieś pomiędzy.
Kiedy nastąpił ten zwrotny moment?
W 1996 i 1998 r. pokazywałam swe prace w Galerii Koło w Gdańsku i to już było dla mnie poważne wydarzenie. Ale decydująca chyba okazała się zbiorowa wystawa "Public relation" w gdańskiej Łaźni w 1999 r. Tam moje prace zobaczyli kuratorzy z warszawskiej Galerii Foksal. Sprawy potoczyły się szybko: dwie wystawy w Warszawie, dobre recenzje, Biennale w Berlinie, a w końcu i Paszport "Polityki".
Taki nieoczekiwany sukces po tylu latach to miła sprawa?
Deprymująca i przerażająca. Naprawdę nie kokietuję. Dotychczas żyłam w spokoju, ciszy, w unormowanym rytmie praca-rodzina. A teraz nagle dużo szumu. Kompletnie wybija mnie to z rytmu, rozprasza, powoduje, że zupełnie nie potrafię skoncentrować się na pracy. Ale, co zabawne, najmniej o tych sukcesach wiadomo w moim trójmiejskim środowisku. W ubiegłym roku po nominacji do Paszportu koledzy z pracy dopytywali się, czy to aby na pewno o mnie chodzi. W tym roku zaś lokalna prasa prezentując nominowanych nawet o mnie nie wspomniała. Przypuszczam, że dziennikarze po prostu nie wiedzieli, że mieszkam w Gdańsku. Nie ma się jednak co dziwić. Nie funkcjonuję tam jako tzw. osoba publiczna.
W gruncie rzeczy nie dziwię się, że jest pani przyzwyczajona do spokoju i samotności. Wszak przy pani rzeźbach benedyktyński wysiłek wydaje się niewinną igraszką. Jak długo pracuje pani nad każdym obiektem?
Te największe, jak "Habitat", "Miasto" czy "Dywan", powstawały przeciętnie przez cztery lata. Pracuję zawsze w domu, ale bez zerkania na zegarek. Rytm moich zajęć określa rodzina. Kiedyś najlepiej tworzyło mi się w nocy, ale od kiedy mam dziecko, z reguły pracuję wcześnie rano, od szóstej.
Ktoś pani pomagał w wycinaniu tych dziesiątków tysięcy zdjęć z gazet, w ich naklejaniu lub w montowaniu tysięcy mebelków?
Nikt. Znajomi żartowali, że mogłabym zatrudnić bezrobotne sąsiadki. Wszystko, pod czym się podpisuję, wykonuję od początku do końca wyłącznie własnoręcznie. Choć do jakiegoś udziału osób trzecich muszę się przyznać. Otóż przy "Dywanie" początkowo korzystałam tylko ze zdjęć zamieszczanych w pismach, które czytam, ale z czasem to nie wystarczało. Kolorowe magazyny znosili mi więc znajomi, rodzina, sąsiedzi.
Pracując musi pani powielać pewne proste czynności. Przez całe godziny, dni, miesiące, lata. Nie wierzę, by nie przychodziły momenty znużenia czy wręcz kryzysu.
Pracochłonność i monotonia nie są wadami mych zajęć, ale jej właściwościami, elementami składowymi, na które zdecydowałam się w pełni świadomie i dobrowolnie. Powiem więcej, dzięki tym pracom zmieniłam się psychicznie. Zasadniczo jestem osobą impulsywną i mam kłopoty z koncentracją, a monotonne zajęcia sprawiły, że spowolniły się moje reakcje i osłabło tempo życia. To wycinanie czy klejenie jest dla mnie jak mantra. Co oczywiście nie wyklucza, że zdarzają się kryzysy, tym częstsze, im dłużej nad czymś pracuję. Wymyśliłam jednak sposób pokonywania momentów zwątpienia: gdy nadchodzą, funduję sobie specjalne nagrody. Wyciągam z licznych pudeł elementy moich rzeźb i konstruuję całość w domu, na własny użytek. Patrzę, co udało mi się zrobić i to mi daje napęd do pracy.
Te dzieła składają się z modułów, które można powielać w nieskończoność, w nieskończoność też fundując sobie nagrody w postaci coraz to bardziej monumentalnych obiektów. Kiedyś jednak nadchodzi moment, gdy mówi pani: stop, nic więcej już nie dołożę. Kiedy?
Najczęściej pretekstem do zakończenia jest jakaś wystawa. Czasami znużenie jest tak wielkie, że nie rekompensują go nagrody. Ale bywa i tak, że pracę odkładam, a po jakimś czasie znów do niej wracam.
A jeśli po dwóch latach pojawia się nowy pomysł, a tu przed panią jeszcze kolejne dwa lata, by skończyć poprzednią pracę. Co wtedy?
Zarządzam małą przerwę, robię próbki, szkice, studia. I patrzę, jak się z tym nowym pomysłem czuję. Muszę być w punkcie startu absolutnie pewna, że nowy projekt będzie mi się chciało kontynuować przez wiele lat. Jeżeli tej pewności nie mam, pomysł odrzucam.
Pracochłonność pani rzeźb kontrastuje z ich nietrwałością. Dywany z papieru czy mebelki z tektury nie przetrwają wieków.
Wiem, choć bardzo długo nie chciałam tej prawdy przyjąć do wiadomości. Pracę zrobioną z białego kartonu czyściłam z kurzu malutkim pędzelkiem detal po detalu i byłam przerażona, że żółknie. Dziś wygląda jakby zrobiona była z kości słoniowej. Pamiętam też szok, jaki przeżyłam, gdy ktoś wszedł na mój dywan, gniotąc jego strukturę. Dopiero z latami zrozumiałam, iż decydując się na papier jako materiał muszę też pogodzić się ze zmianami, jakie niesie upływający czas.
Pani prace dość dalekie są od skandalizującego nurtu tzw. sztuki krytycznej, ale przyciągają nie mniejszą uwagę zwiedzających. Jakie ma pani doświadczenia z odbiorem tych rzeźb przez bywalców galerii?
Pierwszy moment to z reguły zaskoczenie wielkością pracy, jej charakterem, pracochłonnością. Moment drugi to zaciekawienie detalem: jak to zostało wykonane, kim są te powycinane postacie itp. Dopiero na końcu - choć nie zawsze - przychodzi refleksja: jakie jest przesłanie rzeźby, jej sens. Muszę jednak dodać, że Polacy zachowują się inaczej niż na przykład Niemcy. Jesteśmy bardziej oszczędni w reakcjach. Widz w kraju co najwyżej przykucnie, podejdzie z boku, lekko się uśmiechnie. Tymczasem na Biennale w Berlinie byłam świadkiem niezwykle spontanicznych reakcji na mój "Dywan". Ludzie kładli się na ziemi, czołgali, wypatrywali znajomych twarzy, a gdy je znaleźli, głośno komentowali, śmiali się, gestykulowali. Tak czy inaczej na szczęście nie spotkało mnie dotychczas to, co najgorsze może przydarzyć się artyście pokazującemu publicznie swe prace: obojętność.
Rozmawiał Piotr Sarzyński