Dokument bez tytułu
Paszporty POLITYKI

Nienawidzę bylejactwa

Maja Ostaszewska: Nienawidzę bylejactwa

Jest taki syndrom: aktor krakowski w Warszawie.

Powiem szczerze i ktoś się na mnie obrazi: urodziłam się w Krakowie, skończyłam szkołę krakowską, ale nie jestem aktorką krakowską. Natomiast, co powtarzam na każdym kroku, czuję się uczennicą Krystiana Lupy, który pokazał mi, czym może być aktorstwo. Być może sama poszłabym tą drogą, ale dzięki niemu znalazłam ją dużo wcześniej. Ponadto wychowałam się na Starym Teatrze, który dla mnie i dla krakowskich studentów był mekką, ale jestem sobą i jestem aktorką polską, po prostu.

Przyjęło się kiedyś, że krakowscy aktorzy są lepsi.

To bzdura, wszędzie są aktorzy dobrzy i źli.

Często zmienia pani teatry, teraz jest pani na etacie w Narodowym, ale występuje gościnnie jeszcze na dwóch innych scenach.

Interesuję się konkretnymi spektaklami, w związku z czym jestem tam, gdzie, jak mi się wydaje, jest dla mnie najciekawszy czas i role, które rozwijają. Nie chcę zatrzymywać się w miejscu. Rozstałam się ze Starym Teatrem, kiedy odszedł z niego Krystian Lupa, który był moim mistrzem i najważniejszą tam postacią.

W tym sezonie przeszłam do Narodowego, bo akurat w Rozmaitościach nie było dla mnie nic nowego, natomiast Jerzy Grzegorzewski miał ciekawe propozycje. Mam za sobą naprawdę ważne spotkania artystyczne, ale mam też na koncie parę takich ról, których nie lubię, uważam, że je źle zagrałam.

W teatrze czy w kinie?

W teatrze i w teatrze telewizji: szczególnie kiedy byłam jeszcze w szkole teatralnej zagrałam parę ról źle, niemądrze, poza masą innych błędów zjadały mnie ambicje.

Wciąż jest pani taka ambitna?

Jest to raczej pasja i pazerność na doświadczanie nowych ról tak głęboko, jak tylko jest to możliwe. Uwielbiam ludzi, którzy są pasjonatami, ale chorych z ambicji - nie. Ci za bardzo ambitni przestają w pewnym momencie być skuteczni, ponieważ stają się za bardzo "napięci".

Zdobywała pani popularność w teatrze, podczas gdy młodzi aktorzy marzą o kinie.

Kocham film i nie jest tak, że wolę teatr, po prostu w teatrze dostaję więcej ciekawych propozycji. Nie czuję się osobą jakoś szczególnie popularną, choć mam oddanych widzów, dostaję listy, ktoś czeka na moje role, ale spokojnie poruszam się po mieście, nikt mnie nie zaczepia i chyba dzięki Bogu. Myślę, że znaczenie miały moje role u Grzegorza Jarzyny, który jest prawdziwym fenomenem - prowadzi teatr naprawdę wysokich lotów, odnosząc jednocześnie sukcesy komercyjne. Zrobił się szum wokół jego Rozmaitości i dzięki temu my aktorzy zyskaliśmy swego rodzaju popularność, choć nie lubię tego słowa.

W wywiadach ciągle pani podkreśla, że nie lubi bylejactwa.

Nie byłam prymuską w szkole, w życiu nie jestem pedantką, natomiast w pracy rzeczywiście nienawidzę bylejactwa, wymagam wiele od siebie, ale także od innych. Kiedy reżyser lub aktor jest stale nieprzygotowany do prób, doprowadza mnie to do szału, zdarzyło mi się nawet w takiej sytuacji wyjść z próby.

Niebawem w teatrze telewizji zagra pani lesbijkę w sztuce Villquista "Beztlenowce". Czy takie role gra się trudniej?

Kiedy już decyduję się na jakąś rolę, nie mogę zastanawiać się, czy czuję się w niej dobrze, czy źle. Kiedy zaczynam pracować, staram się odpowiedzieć sobie na pytania, co jest najważniejsze w danej postaci, o co walczy, co ma wnieść do całej historii, a trudności, które pojawiają się po drodze, są po to, żeby sobie z nimi radzić. Bardzo lubię ten etap pracy, kiedy buduję w sobie postać, szukam inspiracji. A potem przychodzi taki dzień, kiedy budzę się i mam poczucie, że wiem o niej wszystko. Mam ją pod skórą, znam jej ulubione smaki, zapachy, kolory.

Czy ogląda pani filmy amerykańskie?

Oglądam bardzo dużo filmów, ponieważ uwielbiam kino, ale jeżeli zaraz pan mnie zapyta, czy ściągam z tamtejszych aktorek, to odpowiem zdecydowanie, że nie. Wolę podpatrywać ludzi w życiu. Aktorki amerykańskie są wspaniałe, ale bywają też okropne; rzeczywiście mają dużą naturalność i nawet w filmach drugorzędnych wychodzi im fantastycznie granie codziennego życia, nie ma w tym fałszu. Trzeba też pamiętać, że tam aktorzy często przygotowują rolę pół roku, na co u nas brakuje pieniędzy. Niedawno dostałam ofertę z filmu, miałam zagrać za dwa miesiące, tymczasem okazało się, że zmieniła się "kalendarzówka" i miałam być na planie za kilka dni. Powiedziałam, nie ma mowy.

Dostała pani w Gdyni nagrodę za rolę w "Patrzę na ciebie, Marysiu", mimo że był to najtańszy film festiwalu.

Była to szczególna rola, ale także ważne dla mnie spotkanie z Łukaszem Barczykiem, który jest wyjątkowy i myślę, że jeszcze wiele powie w kinie. Ponadto zaintrygowała mnie sama historia, która jeśli nawet nie w moim domu, to mogłaby się dziać w domu moich przyjaciół. Łukasz Barczyk pokazał nasze pokolenie, pełne lęku przed wzięciem odpowiedzialności za to, kim jest. Niby jesteśmy już od dawna dorośli, ale ciągle jakoś tak prześlizgujemy się przez życie. Za dużo kombinujemy, zamiast po prostu żyć. A Marysia potrafiła być, przyjmować życie takim, jakie ono jest. To bardzo mi bliska rola.

Jak się pani czuje wśród rówieśników, którzy robią szybkie kariery, szybko żyją?

Nie mówię, że czuję się źle, bo w ogóle lubię ludzi, choć długo się zaprzyjaźniam i bliskich przyjaciół mam niewielu. Myślę natomiast, że typową osobą naszych czasów nie jestem, ponieważ nie poruszam się fantastycznie w świecie współczesnym. Niejednokrotnie wydaję się sobie osobą staroświecką.

Przecież pani nie zna innych czasów?

Ale mogę za nimi tęsknić. Oczywiście podoba mi się, że w dzisiejszych czasach ludzie są odważniejsi, mają wokół dużo więcej przestrzeni, osobistej wolności. Mam nadzieję, że Polska staje się mniej pruderyjna...

O jakiej pruderii pani myśli?

O każdej, także obyczajowej czy religijnej. Jako mała dziewczynka wychowywana w rodzinie wyznającej buddyzm byłam prześladowana przez rówieśników, straszona księdzem i piekłem. Żyłam wtedy w swoim świecie opartym na magii, wydawało mi się, że rozmawiam z elfami, duchami, uwielbiałam wilkołaki, nie do końca rozumiejąc, kim one są. W związku z tym piekło, które miało mnie pochłonąć następnego dnia, było czymś namacalnym i przerażającym. Dziś mówię o tym z uśmiechem, ale wtedy był to koszmar.

Pisze się, że w granych przez panią postaciach jest jakaś jasność; może dlatego, że jest pani buddystką?

Nie wiem. Rzeczywiście nie wyobrażam sobie życia bez buddyzmu. Medytacje i prace z własnym umysłem, które proponuje buddyzm, są dla mnie bardzo ważne, to jest moja droga do wolności. I to ma wpływ na całe moje życie, a więc również na aktorstwo, ponieważ daje - chociaż nie zawsze mi to wychodzi - poczucie dystansu do samego siebie, a to w tym zawodzie jest nieodzowne. Kiedy ktoś nie ma dystansu do siebie, swoich ambicji, emocji, zaczyna szaleć, staje się nieznośny nie tylko dla siebie, ale również dla innych. Jest mi łatwiej, kiedy wiem, że moje aktorstwo nie jest istotą świata. Kiedy będę umierać, nie będzie ważne, ile dobrych ról zagrałam, ale w jakim stanie umysłu jestem i jak w tej sytuacji potrafię pomóc sobie i najbliższym.

Widać z ostatniego rzędu, jak głęboko wchodzi pani w swoje role, czasem jakby była pani w transie.

Fascynuje mnie trans, ale kontrolowany, tak jak robią to prawdziwi szamani. Aktor powinien traktować siebie jak instrument. Niektórzy aktorzy mówią, że należy grać albo być. Moim zdaniem należy przygotować rolę jak najbardziej precyzyjnie i profesjonalnie, natomiast w chwili, kiedy już gramy postać, to trzeba nią być i nie dystansować się.

Dostała pani dwa razy nagrodę aktorską na festiwalu polskich filmów, co się chyba nigdy wcześniej nie zdarzyło. I co z tego wynika?

Poza moją wielką radością niewiele. Oczywiście dostaję propozycje, ale większość z nich jest mało interesująca.

Oddalając rolę nie ma pani poczucia, że może jednak pozbawia się czegoś, co mogłoby okazać się ważne?

Zawsze jest takie niebezpieczeństwo, że podejmujemy niesłuszne decyzje, ale jeśli czuję mocno intuicyjnie, że coś mnie nie interesuje, no to "odpuszczam". Wolę w tym czasie zagrać w teatrze.

Dostaje pani propozycje z seriali?

Dostaję, lecz ja nie chcę grać w serialach. Wystąpiłam w "Przeprowadzkach" Leszka Wosiewicza, ale to nie jest telenowela ani sitcom. Scenariusz i rola urzekły mnie.

Wracając do telenowel - pani koleżanki nie mają obiekcji, nawet te z Krakowa.

Nie mam prawa oceniać, co jest słuszne, a co nie, i nie lubię, gdy ktoś inny próbuje to robić. Uważam tylko, że trzeba mieć świadomość pewnych konsekwencji - jeśli codziennie o osiemnastej pojawiasz się w telewizji jako Basia, będziesz mniej wiarygodna w teatrze jako Ofelia. Ale telenowele mają szeroką publiczność i są potrzebne. Nie ma powodu, żeby je zwalczać.

A czy w ogóle o coś pani walczy?

Walczę ciągle sama ze sobą i jest to naprawdę trudna walka. Ponadto działam, z braku czasu ciągle za mało, w Instytucie Praw Zwierząt. W tej chwili zajmujemy się końmi transportowanymi w okropnych warunkach do rzeźni włoskich. To bardzo wstrząsająca historia, pomijając, iż wstydliwa, ponieważ łamane są prawa Unii Europejskiej. Mam nadzieję, że uda nam się coś z tym zrobić.

To jedno z drugiego nie wynika - ale czy jest pani feministką?

W wielu sytuacjach kobiety polskie są traktowane tak źle, że nawet skrajny feminizm byłby na miejscu; ponadto jest dużo kobiet wciąż nieświadomych prawa decydowania o sobie. Nad tym boleję. Jestem więc za wolnością, ale nie za myleniem kobiety z mężczyzną.

Wywiad ukaże się w poważnym tygodniku, muszę więc zapytać, czy ma pani poglądy polityczne?

Tak, jestem zwolenniczką Unii Wolności, mam tam swoich idoli. Uważam, że inteligentny, odpowiedzialny za siebie człowiek musi zajmować się polityką. Jeżeli niektórzy młodzi ludzie bojkotują wybory, to uważam to za idiotyzm. Walczyliśmy o wolność, mamy wolność, to z niej korzystajmy.

Jest pani ciekawa tej nowej Europy, do której wejdzie Polska i polski teatr?

Oczywiście, choć mam kompleks, że nie mówię perfekt po angielsku. Wstydzę się tego i pewno coś z tym zrobię. Byłoby wspaniale móc pracować również za granicą. Andrzej Seweryn powiedział mi kiedyś, że powinnam pomyśleć o wyjeździe. Ale wtedy musiałabym wszystko postawić na jedną kartę, zebrać wszystkie ambicje, przebijać się. A to nie jest dla mnie najważniejsze, nie umiem być tylko po tamtej stronie, grać zamiast żyć. Kariera nie jest moim celem. Ponadto nie jest tak, że tutaj się duszę, przeciwnie - czuję się spełniona, mam szczęście spotykać wielkich wspaniałych ludzi i wciąż mam dużo do zrobienia.

I dużo już pani umie w swoim zawodzie?

Nic nie umiem, mam tylko pasję i ogromną chęć uczenia się. Gdybym powiedziała, że wszystko umiem, to powinnam pójść do domu i więcej nie grać. Wciąż jestem na początku drogi, choć ostatnio zrobił się szum wokół mojej osoby, zresztą bardzo dla mnie ważny i miły, jestem wdzięczna za te nagrody, ponieważ dostaję je od ludzi, którzy są dla mnie autorytetami. Ale podejrzewam, że kiedyś nastąpi bardzo długa cisza. I pewnie wtedy zrobię najciekawsze rzeczy.

Reklama

Czytaj także

null
Sport

Kryzys Igi: jak głęboki? Wersje zdarzeń są dwie. Po długiej przerwie Polka wraca na kort

Iga Świątek wraca na korty po dwumiesięcznym niebycie na prestiżowy turniej mistrzyń. Towarzyszy jej nowy belgijski trener, lecz przede wszystkim pytania: co się stało i jak ta nieobecność z własnego wyboru jej się przysłużyła?

Marcin Piątek
02.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną