Błyskawa
Jul Łyskawa dla „Polityki”: Jak nie ma mnie w Darłówku, to znaczy, że nie żyję. Tak samo z Legią
JUSTYNA SOBOLEWSKA: – Pierwszą odmowę wydawniczą dostał pan jako dziewiętnastolatek?
JUL ŁYSKAWA: – Tak. Poradzili mi wtedy w wydawnictwie, żebym napisał kryminał, bo będzie na to moda. Dla nastolatka był to cios w serce. Straszna to była książka zresztą. Te wcześniejsze rzeczy ocierały się o wydanie, ale z perspektywy czasu cieszę się, że nie wyszły i że „Prawdziwa historia” jest moim debiutem czterdziestolatka. Długo musiałem dojrzewać do tego, że nie tylko forma jest ważna. Bardzo lubiłem eksperyment, ale powoli docierało do mnie, że wkręcająca fabuła ma sens, że trzeba popracować nad psychologią i relacjami między bohaterami. Miałem w domu osobę rozumiejącą literaturę, która raz na pół roku zaglądała do tego, co pisałem, i zdarzało jej się reagować krytycznie. Nawzajem czytamy to, co piszemy – wtedy są pełne napięcia dni. Ja zazwyczaj nie mam uwag, bo to, co ona pisze, jest świetne i mam nadzieję, że niebawem polska scena literacka się o tym przekona. Niektóre wątki w „Prawdziwej historii…” miały wyglądać inaczej: jedna z bohaterek miała umrzeć, ale Kasia powiedziała, że nie powinna. I dobrze, że nie umarła. Niektóre rzeczy miałem zaplanowane, ale wymykały się i zmieniały. Pisałem siedem lat, długo.
„Literatura to nie mrożonki” – powiedział pan, odbierając Paszport. Zna pan rynek książki od środka?
Moja mowa paszportowa wyglądałaby inaczej, gdybym nie wiedział, jak to wygląda. Przez rok pracowałem dla dużego wydawnictwa będącego własnością jednego z największych dystrybutorów w Polsce i przez ten rok jako redaktor prowadzący zrozumiałem więcej niż przez lata pracy w małym wydawnictwie. Niby się słyszy o drukowaniu nadmiaru niepotrzebnych książek, o praktykach księgarń sieciowych czy sprzedających książki supermarketach, o krótkiej żywotności książki i o tym wszystkim, co pogłębia patologię rynku, jednak bycie w tym od środka robi piorunujące wrażenie.
Jednak ten debiut nie przepadł.
Spotkał się z ciepłym przyjęciem, które nadal jest dla mnie zaskakujące. Bo byłem święcie przekonany, że nikt nie będzie chciał tego wydać. Nie sądziłem, że ktokolwiek podejdzie poważnie do tak ekscentrycznej powieści. Kiedy próbuje się streszczać fabułę, to wygląda absurdalnie. Nie lubię prośby, żeby w kilku słowach powiedzieć, o czym jest ta książka, bo gdybym tak chciał pisać, to wybrałbym haiku. Ale z drugiej strony kiedy na spotkanie autorskie przychodzi osoba, która nic nie wie o książce, a chciałaby zostać zachęcona, to chce wiedzieć, o czym ona jest. Powoli uczę się udzielać odpowiedzi, ale ciągle mówienie o niej przychodzi mi trudniej niż jej pisanie.
A kiedy powstał Jul z Juliusza?
W 2001 r. zacząłem robić PUPĘ. To znaczy dołączyłem do organizatorów Pierwszego Uniwersalnego Przeglądu Artystycznego. Megafajne wydarzenie artystyczne. Robiliśmy spektakle, koncerty, publikowaliśmy tomy poezji, to była impreza dla licealistów i studentów. Wydawaliśmy też gazetkę, do której pisałem. Teksty czasami były króciutkie, mało miejsca, to i podpisać się wypadało krótko. I nie ma za Julem większej historii, skróciłem Juliusza i tyle. A potem Jula podłapał mój brat i w końcu wszyscy znajomi zaczęli tak do mnie mówić. No i w końcu Jul przyniósł mi szczęście, bo „Prawdziwa historia…” jest pierwszą rzeczą literacką, pod którą podpisałem się jako Jul. Kiedyś myślałem, że to wygląda niezbyt poważnie, ale czuję się bardziej Julem niż Juliuszem.
Jak wyglądało pisanie? Układał pan kolaż z fragmentów? Bo to są zupełnie różne języki: dialogi radiowe, pastisz rozprawy naukowej, romans, fantastyka…
To duża książka złożona z małych fragmentów. Chciałem, żeby języki były różne. Po kilku stronach miałem dość i przechodziłem do innego języka, a potem wracałem do poprzednich. Stąd takie poszatkowanie. Wstęp napisałem na koniec. Więcej redagowałem, niż pisałem. Pozwoliłem sobie na korzystanie z mrugnięć gatunkowych, suspensu, który ma trzymać w napięciu. Jeden z rozdziałów kończy się zdaniem: „I wtedy ktoś zapukał do drzwi”. Słyszałem już kilka interpretacji i podobają mi się rzeczy, o których nawet bym nie pomyślał.
Tych mrugnięć i skojarzeń jest wiele, choćby z Lynchem. Ale możemy też czytać bez świadomości odniesień.
W prozie lubiłem zawsze poetyckość, a w poezji – dobrze, jak było fabularnie. I u Lyncha też były takie skrajności, które uwielbiałem. Opowiadał o prostych rzeczach, jakby to była magia. Moje Copperfield ze swoim barem w dużej mierze wzięło się z „Miasteczka Twin Peaks”. Lubię w literaturze wynajdywać odniesienia, bawię się tym. Ale starałem się też, żeby tę książkę mogli czytać czytelnicy i czytelniczki na różnym poziomie wtajemniczenia w literaturę i żeby opowieść była zrozumiała, bez konieczności zagłębiania się w odniesienia.
To powieść o artystach i artystkach, choć niektórzy tworzą placki z wiśniami. Stawia pan pytanie, czym jest sztuka?
Lubię czytać o ludziach, którzy tworzą. Uwielbiam autotematyzm. Nie ma jednego modelu artysty, u mnie oprócz Jeremiego Harta, znanego artysty, jest wielu innych bohaterów, chciałem, żeby były takie artystki jak Mimi, która jest niedocenianą poetką, albo Priscilla, która uważa, że Jeremy Hart jest największym artystą na świecie, a sama, opisując go, też staje się artystką. Jest Jamal, scenarzysta, reżyser, który pisze i maluje. Chciałem, żeby to była książka o tworzeniu jako jednym ze sposobów, żeby nadawać życiu sens. Sztuka daje spełnienie tym moim artystom, ale w tle są też osoby, które nie miały tego szczęścia. Przechodzą niezauważone. Tego się wielu obawia. Ja też całe życie się bałem, że chcę pisać, ale nie potrafię. Jako trzydziestolatek ciągle nie zadebiutowałem. To nie było tak, że sobie trochę pisałem, trochę oglądałem Legiunię, nie, ja byłem zdeterminowany, musiałem pisać. Nie chciałem być po prostu jakimś pisarzem, chciałem być dobrym pisarzem. Ciągle nie wiem, czy się udało, ale ten pierwszy moment zaufania wydawnictwa był niesamowity. O tym mówi jeden z moich bohaterów – że czuł się jak oszust do chwili, kiedy ktoś mu powiedział, że jest świetny. W momencie, kiedy pierwsza osoba to powiedziała, zrozumiał, że nie potrzebuje tego potwierdzenia, bo po prostu musi tworzyć. Tata Priscilli był facetem, który wymyślił recepturę na najlepsze hamburgery w Copperfield, córka mówiła, że są wspaniałe, i był z nich dumny, a one były okropne, nie do zjedzenia. Człowiek potrzebuje potwierdzenia, chociaż są i tacy, którzy pewnie się nie zastanawiają, czy to, co robią, jest dobre. Możemy dojść do wniosku, że egzystencja jest bezsensowna, ale jednak próbować nadać jej sens.
Niektórzy nadają życiu sens, rąbiąc drwa?
Chciałem, żeby oprócz wybitnych artystów byli w mojej książce też nieźli drwale, których marzeniem jest wygrać konkurs na jedzenie hot dogów na czas. To niekoniecznie musi być sztuka, ale właśnie rąbanie drzew, prowadzenie knajpy czy dbanie o rodzinę. Uważam, że mój drwal jest osobą spełnioną, i mu zazdroszczę. I na szczęście wymyka się stereotypom. Niby jest twardym mężczyzną, ale i czułym, opiekuńczym facetem, który kocha żonę i córeczki. Chciałem pisać nie tylko o tworzeniu, ale też po prostu o potrzebie nadania życiu sensu.
Pisał pan pracę magisterską o Stanisławie Dygacie. Jego humor i autoironia miały na pana wpływ?
Dygat jest wspaniałą postacią, mógł być trzy razy potężniejszym pisarzem, niż był w rzeczywistości. Po „Jeziorze Bodeńskim” mógł pójść w różne strony. Kocham „Pożegnania” i jego felietony, bo to był człowiek, który się urodził z piórem i miał niesłychaną lekkość. To jest podobna elegancja jak u Romaina Gary’ego. „Jezioro Bodeńskie” jest gombrowiczowskie i mam wrażenie, że była taka szansa, żebyśmy dziś mówili: Gombrowicz, Witkacy i Dygat. Ale on tego jednak nie spełnił, szkoda. W kontekście mojej książki wszyscy mówią, że jest taka niepolska. A ona nawet nie jest o Ameryce. Mamy w ogóle wspaniałą literaturę w Polsce. Czasem myślę, że powinienem się nazywać Błyskawa, może byłbym lepszym pisarzem. Bo jest tylu pisarzy na literę „b”, których uwielbiam. Kochałem Bursę i „Zabicie ciotki” – ten tekst formował mnie jako autora. I Białoszewski niesamowity, i Wacław Berent. Co tam się wyprawia językiem w „Próchnie”! A czytałem to, jak byłem mały i zafascynowany cyganerią i Przybyszewskim. Też pisałem swój „Confiteor”. Na świecie jest tylu zarąbistych autorów na literę „b”!
Dygat jest na literę „d” i też świetny. Musiał się pan jednak od tej Polski w książce oddzielić?
Zdecydowanie. Ale to nie było tak, że zdecydowałem się, że nic polskiego. Punktem wyjścia było to, że wyobraziłem sobie jednego z tytułowych bohaterów, Jeffreya Watersa, i zaplanowałem, że to będzie wielopokoleniowa saga. I gdybym miał tam w tle umieszczać świat Dygata i rozrachunków inteligenckich, polskie powstania i PRL, to musiałbym się do tego tła ustosunkować, mieć zdanie na ten temat. Tło by tego wymagało. A moja książka to nie jest opowieść o Ameryce. Ona wynika z głębokiego osadzenia autora w polskości, bo te tła amerykańskie to są moje fascynacje z dzieciństwa. Wzięły się z tych momentów, kiedy rodzice włączali mi „Policjantów z Miami” czy kiedy wchodziłem do Pewexu i do pierwszych sklepów z zabawkami w latach 90. Może nie jestem znawcą polskiej prozy współczesnej, ale mam swoje typy. Największe wrażenie zrobiły na mnie książki „Robinson w Bolechowie” Macieja Płazy, „Baśń o wężowym sercu” Radka Raka, Łukasz Zawada z „Fragmentami dziennika SI”, Krzysztof Pietrala i jego „Story Jones” i moja żona Katarzyna Kubicka z „Balladą o Sylwii”.
Skąd pana fascynacja Darłówkiem?
Pojechałem tam, kiedy miałem siedem lat, z tatą i babcią. I kiedy zbliżały się kolejne wakacje i babcia zapytała, gdzie jedziemy, błagałem, żebyśmy znowu pojechali do Darłówka. Doskonale pamiętam, że nie wiem, dlaczego to robiłem, bo wcale nie chciałem tam jechać. Robiłem to wbrew sobie, czasem dzieci tak mają. I zrobiło się tak, że co roku tam jeździliśmy. I ja już tam po prostu muszę jechać. Jak nie ma mnie w Darłówku, to znaczy, że nie żyję. Kiedyś moja córka w wakacje zachorowała i nie pojechaliśmy, ale mimo to później, na jesieni, udało mi się wyrwać na jedną noc, być tam, wrzucić do kanałku pieniążek, bo to jest nasz zwyczaj. Jak tam jestem, to wcale nie bawię się jakoś super, ja muszę tam być. Tak samo z Legią. Miałem dziesięć lat, kiedy zacząłem kibicować. Nie wyglądam jak rasowy Teddy Boy.
Co by powiedzieli na żylecie o pana kolorowych paznokciach?
Nie zawsze je maluję. Chodziłem na żyletę, mieliśmy własną flagę z chłopakami. Nie bywam na stadionie z pobudek ideologicznych, ale to nie jest tak, że chodzą tam i kibicują sami ultraprawicowcy. Wizerunek kibola jest generalizacją, upraszcza, a przecież bardzo różni ludzie interesują się piłką. Gdybym się pojawił z kolorowymi pazurami, to zostałbym przyjęty z szyderą, ale niekoniecznie z agresją. Czesław Niemen miał długie włosy, a jednak jego piosenka jest hymnem kibiców Legii. Oni zdają sobie sprawę, jak wyglądał Czesław Niemen, a wyglądał bardziej jak ja niż jak Staruch (Piotr Staruchowicz), który był ze mną na roku na kulturoznawstwie. Jestem kibicem wierzącym, ale nie chodzę do świątyni na Łazienkowskiej. Gdy się budzę, to pierwszą rzeczą, jaką sprawdzam w internecie, nie są wiadomości ze świata literatury, tylko co się dzieje w klubie, czy są nowe transfery, bo teraz Legia jest na zgrupowaniu, trwają przygotowania do rundy wiosennej. Czekam na nowego napadziora, bo jestem poirytowany tym, co wyczynia w ataku Marc Gual. Ciężkie jest życie kibica Legii, ale i tak chyba łatwiejsze niż życie kibica Odry Wodzisław. Pseudokibice krakowskich drużyn słyną z zamiłowania do broni białej, ale hymn Cracovii śpiewa Maciej Maleńczuk. Nie wszystko jest zero-jedynkowe. Nie chodzę na mecze, bo wolę sobie odpalić go w telewizji razem z browarkiem na kanapie, jak już położę córkę spać.
A jak Legia przegrywa?
W moim związku ciche dni są tylko w dwóch momentach życiowych, gdy kłócimy się o literaturę lub gdy Legia przegrywa albo remisuje. Wtedy Kasia wie, że wieczór jest z głowy, mówi: „Posiedź tam sobie w fotelu sam”. I z Darłówkiem jest podobnie, Kasia wielokrotnie sugerowała, że może pojedziemy gdzie indziej, najbliżsi przyjaciele śmieją się z tego zamiłowania do jednego kurorciku nad Bałtykiem, ale skończyło się tak, że ostatnio pojechaliśmy do Darłówka razem z tą marudzącą ekipą. To jest wpływ Żeromskiego, może gdybym go nie czytał, nie jeździłbym tam. On nie pisał o Darłówku, ale pisał o ojczyźnie duszy, i siedmioletni Jul zamieszkał w Darłówku, a czterdziestoletni ciągle tam wraca.
ROZMAWIAŁA JUSTYNA SOBOLEWSKA
***
Jul Łyskawa (ur. 1984 r.) – absolwent Instytutu Kultury Polskiej UW, redaktor i tłumacz związany z rynkiem literatury dziecięcej. Za pełną rozmachu debiutancką powieść „Prawdziwa historia Jeffreya Watersa i jego ojców” (Wydawnictwo Czarne) nagrodzony Paszportem POLITYKI.
Partnerem kategorii KSIĄŻKA jest Sopot