Dokument bez tytułu
Paszporty POLITYKI

Najpierw słowo, potem obraz

Marta Nadolle dla „Polityki”: Młodych artystów w Polsce pochłania głównie walka o byt

Marta Nadolle Marta Nadolle Leszek Zych / Polityka
Młodych artystów bardziej pochłania teraz walka o byt – mówi Marta Nadolle, laureatka Paszportu POLITYKI w kategorii Sztuki wizualne.
Rzeźba „Sama za to zapłaciłam”, 2022 r.Bartosz Górka Rzeźba „Sama za to zapłaciłam”, 2022 r.
Obraz „Wyślę mu nudesa”, 2021 r.Bartosz Górka Obraz „Wyślę mu nudesa”, 2021 r.
Materiały partnera
materiały prasowe

PIOTR SARZYŃSKI: – Zacznijmy od końca, czyli od pani wystąpienia na gali wręczenia Paszportów POLITYKI. Zamiast podziękowań dla rodziny usłyszeliśmy wezwanie do artystycznej braci, by się nie poddawała.
MARTA NADOLLE: – To, co powiedziałam, wydarzyło się całkowicie spontanicznie. Pomyślałam, że to dobry moment, by dodać im otuchy, dać nadzieję, że nawet jeśli teraz wiedzie im się jako artystom gorzej, to jeśli wytrwają, nie porzucą malowania, mogą zmienić na lepsze swoją zawodową sytuację. Los bywa nieprzewidywalny. Proszę zwrócić uwagę, że z finałowej trójki byłam najmniej znana i pewnie najmniej osób na mnie stawiało, ale ostatecznie odebrałam Paszport. A poza tym to chyba mówiłam te słowa trochę do siebie.

W jakim sensie? By się dalej motywować na przyszłość, tak jak Iga Świątek, która krzyczy na korcie „Jazda!”. Czy by pokazać, że pani też lekko nie było?
To zależy. Z jednej strony było mi łatwiej, bo mam wrażenie, że te 10–15 lat temu, w czasach moich studiów, wśród młodych czuło się więcej wiary w sztukę i w twórczość, zaś mniej cynizmu. Gdy spotykaliśmy się towarzysko, to najważniejszym słowem w rozmowach było „maluję”. Wielu moich rówieśników naprawdę wierzyło, że sztuka może zmieniać życie, być źródłem wiedzy czy uczuć. Etat był uważany za coś wstydliwego, gorszego. Nawet jeśli mieszkało się z mamusią i było przez nią utrzymywanym. Ważne, że się malowało!

Dziś jest inaczej?
Odnoszę wrażenie, że teraz młodych artystów bardziej pochłania walka o byt. Nikt się nie wstydzi etatu, wręcz przeciwnie, potrafią się chwalić tym, że np. pracują jako sprzedawcy w sklepie. A ci, którzy próbują zostać w zawodzie i malują, częściej myślą o tym, jaką zastosować strategię, by osiągnąć sukces. Denerwuje mnie, że masowo wykorzystuje się tzw. nośne tematy, by zwrócić na siebie uwagę. Modne jest więc podejmowanie w malarstwie takich wątków, jak cierpienie, choroba czy orientacja seksualna, co niekoniecznie wynika z autentycznych potrzeb, ale jest rodzajem patentu na uprawianie zawodu. Co gorsza, w tych działaniach artyści są często wspierani przez prowadzących galerie, którzy podpowiadają: maluj tak czy siak, maluj to czy tamto. W tym wszystkim znika prawdziwość.

Ale pani droga po nasz Paszport była dość nieoczywista. I dużo bardziej kręta niż choćby Mikołaja Sobczaka czy Agaty Słowak, którzy odbierali nagrodę w poprzednich latach.
Oj, tak. Dyplom obroniłam już 10 lat temu, a moja sztuka została szerzej dostrzeżona i doceniona dopiero przed kilku laty. Wcześniej było wiele momentów zwątpienia, wiele poszukiwań i rozmyślania: co dalej? Na przykład tworzyłam przez dłuższy czas wyłącznie małe obrazki, takie 20 x 20 cm. Wydawały się najlepiej oddawać to, co mi w duszy grało. I okazało się, że na prestiżowy konkurs Bielska Jesień nie mogę ich zgłosić, bo za małe, a nauczyciele akademiccy przekonywali mnie, że powinnam tworzyć wielkie formaty, bo na takie jest teraz zapotrzebowanie. Więc tworzyłam, choć czułam, że to nie jest moja droga i mój świat.

Dobrze się chociaż sprzedawały?
A skąd! A jeżeli już pojawił się kupiec, to zaczynała się walka o cenę i dociskanie, by kupić jak najtaniej. Od początku musiałam więc utrzymywać się z innych źródeł. Z jednej strony rodzice naciskali, że muszę mieć pracę, a z drugiej profesorowie akademiccy przekonywali, że etatu z malowaniem nie da się pogodzić i trzeba się poświęcić samej sztuce. Fajnie, ale na pytania, z czego żyć i opłacić mieszkanie, nie znali już odpowiedzi.

To z czego je pani opłacała?
Tuż po studiach prof. Mirosław Duchnowski zaproponował mi asystenturę na ASP. Na pół etatu, za nieduże pieniądze, ale zawsze był to jakiś punkt zaczepienia. Po paru latach ta praca zakończyła się nagle i niespodziewanie. Po urlopie wróciłam na uczelnię i dowiedziałam się, że na moim miejscu jest już ktoś inny – mój dotychczas bardzo dobry przyjaciel. Można powiedzieć: samo życie. Pracowałam też jako przedszkolanka, opiekunka czterolatków. Tuż po studiach, z głową pełną malarskich planów, musiałam się zająć myciem małych, zabrudzonych kupą pup. Dorabiałam jako opiekunka do dzieci, próbowałam prowadzić w mojej malutkiej kawalerce zajęcia malarskie. Aż w końcu zostałam „panią od plastyki”, prowadzącą zajęcia w Warszawskiej Spółdzielni Mieszkaniowej. I do dzisiaj tam pracuję. Do południa sama maluję, a po południu jadę uczyć dzieci malarstwa i rysunku. I tak już od pięciu lat. Uczę także malarstwa w Fundacji Atelier. I na razie nic się nie zmieni, bo pomimo wystaw, pozytywnych recenzji, faktu, że jestem reprezentowana przez świetną galerię, a nawet Paszportu POLITYKI, nie mam szans, by utrzymywać się tylko z malarstwa.

Chyba po raz pierwszy w historii Paszportów nasza laureatka uczyła się malarstwa aż u dwóch laureatów z wcześniejszych lat.
Tak, to prawda. W liceum plastycznym w Poznaniu zajęcia ze mną prowadził Wojciech Bąkowski, natomiast na warszawskiej ASP studiowałam w pracowni prof. Jarosława Modzelewskiego. Cóż, byli bardzo różni. Bąkowski miał niezwykłą osobowość, fajnie inspirował do pracy. Do Modzelewskiego z kolei trafiłam po dwóch latach studiów w Gdańsku dzięki… wystawie jego prac, którą widziałam w Trójmieście. Zaciekawił mnie jako artysta, ale jako wykładowca nieco rozczarował. Po prostu nadawaliśmy na całkiem innych częstotliwościach, trudno było o dialog. W jego pracowni dominowały wyrafinowane dyskusje np. o subtelnościach czerwieni, o walorach porannego światła itd. Bo ja wiem, może mnie to przerastało?

Może było dyskutować o tej czerwieni, to dziś nikt by nie komentował, że „ta Nadolle” chyba nie potrafi malować. Co odpowiada pani takim sceptykom, którym nie podoba się, że obraz np. nie trzyma odpowiedniej perspektywy?
Jeżeli mam na odpowiedź tylko moment, mówię krótko, że to są moje świadome decyzje artystyczne. A jeżeli mam więcej czasu, to tłumaczę, co za nimi stoi. A stoją za tym artyści, którymi się inspirowałam, uważałam bowiem, że ich myślenie o sztuce było podobne do mojego. Pamiętam mój pobyt na międzynarodowym obozie artystycznym w Rumunii. Pewien malarz z Węgier powiedział mi wówczas, że moje obrazy bardzo mu się kojarzą z meksykańską sztuką wotywną; nieco naiwnymi, emocjonalnymi scenkami z życia, gdzie perspektywa jest „połamana”, a kolory wyraziste. To mnie bardzo zainspirowało. Zaczęłam studiować sztukę naiwną, nie tylko meksykańską, i odnajdywać w niej wiele rozwiązań, które bardzo mi się podobały. Mocno weszłam w świat Nikifora, Fridy Kahlo czy Henriego Rousseau. Rzeczywiście, bliski jest mi prymitywizm.

Co panią w nim urzekło?
Prawda. Szczerość. Życie nie jest doskonałe i malarstwo, jeśli chce być wiarygodne, też takie być powinno. Obraz, który jest nieco zdeformowany, bardziej intryguje i zaciekawia.

Od formy przejdźmy do treści. Maluje pani właściwie tylko to, co jej się osobiście przydarza. Jak się wybiera tematy obrazów?
Instynktownie. Coś zobaczę, coś usłyszę, coś mi się przydarzy i czuję, że chcę o tym zrobić obraz. Szybko zapisuję sobie tę myśl w telefonie, a później do niej wracam. Zawsze jest tak, że najpierw jest słowo, zdanie, tytuł, a dopiero w ślad za nim obraz.

Czego jeszcze się dowiemy z tajemnic warsztatowych?
Czy ja wiem? Może tego, że nie używam sztalug. Maluję, siedząc na podłodze, a obraz mam oparty o ścianę. Jeden obraz powstaje, w zależności od rozmiaru i trudności tematu, od dwóch tygodni do miesiąca. Zazwyczaj pracuję nad kilkoma obrazami równocześnie. Zdarza mi się, że nagle przychodzi blokada i nie wiem, jak dalej malować. Zostawiam wtedy napoczęty obraz, opieram o ścianę i odwracam, by nawet nie patrzeć, i zajmuję się kolejnym, a do tamtego wracam po jakimś czasie. W ten sposób nie mam przestojów, a dodam, że bardzo ich nie lubię, bo z natury jestem pracowita.

Wiele pani obrazów składa się na dziennik osobistych relacji damsko-męskich. Można z nich nabrać przekonania, że poznanie odpowiedniego mężczyzny jest w dzisiejszych czasach zadaniem heroicznym.
Nie ukrywam, że zawsze pragnęłam stworzyć trwały związek, oparty na silnych, pozytywnych emocjach. Być może miałam za duże oczekiwania, ale faktycznie było ciężko. Długo mogłabym opowiadać o różnych nieudanych randkach, znajomościach nawiązanych na portalach randkowych, na których szukałam szczęścia przez sześć lat itd. Ale przynajmniej miałam dzięki temu inspiracje do kolejnych obrazów, jak „A wydawał się taki spoko”. A jedna z moich wystaw nosiła tytuł „Nie szukam przygód”czy „Wyślę mu nudesa”, co było takim nieco autoironicznym podsumowaniem tych internetowych doświadczeń.

Drugi wyraźny wątek w pani twórczości nazwałbym: „sytuacja młodej kobiety w wielkim mieście”. Walczącej o pozycję społeczną, o samoakceptację, o godność w życiu codziennym. Ale też ulegającej manipulacjom kultury masowej czy mechanizmom rynku.
Często punktem wyjścia jest jakaś emocja: coś bardzo lubię lub czegoś nienawidzę. Rozglądam się wówczas dookoła i widzę, że to nie tylko moje uczucie. Na przykład nienawidzę targać siat z zakupami, ale obok mnie takie siaty dźwiga babuleńka, której jest przecież jeszcze trudniej. I tak powstaje obraz „Arkadia”, czyli rozświetlony złotą łuną, niemal bajkowy wizerunek centrum handlowego, a przed nim ja z ciężkimi torbami. Ale czy to jest wyłącznie kobieta z wielkiego miasta? Niekoniecznie. Często bywam w moim domu rodzinnym w niedużym Międzychodzie. Tam też obserwuję młode dziewczyny, jak się zachowują, co myślą.

Udało się z tego małego miasteczka coś wynieść i zachować?
Mam nadzieję, że zachowałam naturalność, bo w małej społeczności, gdzie każdy każdego zna i obserwuje, chce wypaść jak najatrakcyjniej, przez co zachowuje się sztucznie, a dla mnie naturalność była zawsze na wagę złota. Po drugie, stałą gotowość, by pomagać innym w potrzebie, bo tego też nauczyło mnie życie w zamkniętym środowisku. Ale też wyniosłam stamtąd silnie zakorzenione we mnie przekonanie, że zawsze należy być grzeczną dziewczynką, nie walczyć o nic, niczego się nie dopominać, nie krytykować. Zauważyłam, że to przekonanie bardzo długo mnie blokowało psychicznie, towarzysko. Sporo pracy włożyłam, by się z owej grzeczności wyzwolić, by obudzić w sobie taką wilczycę walczącą o swoje szczenięta. Myślę, że ta moja przemowa na gali, od której zaczęliśmy rozmowę, była możliwa właśnie dlatego, że pewne cechy w sobie zachowałam, a inne zwalczyłam.

ROZMAWIAŁ PIOTR SARZYŃSKI

***

Marta Nadolle (ur. 1989 r.) – studiowała na ASP w Gdańsku i Warszawie. Dyplom z wyróżnieniem otrzymała w pracowni malarstwa prof. Jarosława Modzelewskiego. Poza malarstwem tworzy artystyczne hafty, mozaiki i tkaniny patchworkowe. Mieszka w Warszawie.

Partnerem kategorii SZTUKI WIZUALNE jest Kruk SA.

Polityka 11.2024 (3455) z dnia 05.03.2024; Kultura; s. 82
Oryginalny tytuł tekstu: "Najpierw słowo, potem obraz"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Gra o tron u Zygmunta Solorza. Co dalej z Polsatem i całym jego imperium, kto tu walczy i o co

Gdyby Zygmunt Solorz postanowił po prostu wydziedziczyć troje swoich dzieci, a majątek przekazać nowej żonie, byłaby to prywatna sprawa rodziny. Ale sukcesja dotyczy całego imperium Solorza, awantura w rodzinie może je pogrążyć. Może mieć też skutki polityczne.

Joanna Solska
03.10.2024
Reklama