Mówi się o was, że jesteście didżejami, producentami, muzykami... Kim właściwie jesteście?
M.C.: Najbardziej to chyba konceptualistami, wcześniej Igor był didżejem, puszczał płyty w klubach i dlatego pewnie nazywa się nas didżejami. Ktoś może nas też nazwać wyrafinowanymi złodziejami, bo plądrujemy różne muzyczne pola, by potem lepić z tych zdobyczy coś własnego i dajemy to ludziom, czyli uprawiamy plądrofonię.
Igor Pudło: – Zawsze najpierw jest pomysł, a potem realizacja, najpierw kompozycja, a później aranżacja. Jesteśmy zatem kompozytorami i realizatorami muzyki. Zdarza mi się korzystać z książki Włodzimierza Kotańskiego „Muzyka elektroniczna”, gdzie są opisy muzyki konkretnej, konceptualnej i gdyby iść tym tropem, okazałoby się, że jesteśmy twórcami muzyki elektronicznej.
W Empikach wasze płyty figurują w katalogu jako jazz...
M.C.: Pisze się też, że uprawiamy nu-jazz, ale to, co robimy, nie jest mimo wszystko muzyką improwizowaną. W Anglii klasyfikują nas jako dance albo downtempo, a w Polsce równie często daje się nam etykietkę „nowe brzmienia”.
I.P.: My sami nie mamy problemów tożsamościowych, po prostu mamy pomysły muzyczne, które realizujemy korzystając z odpowiednich urządzeń i programów komputerowych, a co do nazw, to rzeczywiście jest problem dla dziennikarzy i dla sprzedawców w sklepach.
Stosujecie metodę cut and paste, czyli wytnij i wklej. Bardzo to dziś modne, ale czy muzyka cytatów, zapożyczeń, sampli rzeczywiście ma przed sobą przyszłość?
M.C.: Dawniej metodę cut and paste stosowała awangarda, naszą ambicją jest przeniesienie doświadczeń awangardowych w muzyce elektronicznej na grunt bardziej przystępny i moim zdaniem muzyka tworzona w ten sposób ma jeszcze wiele przed sobą.
I.P.: Cut and paste to nie jest nazwa gatunku, ale technologii, którą stosują bardzo różni artyści – od muzyków eksperymentalnych po Madonnę. Zazwyczaj ci, którzy taką metodę stosują, chcą, by wycięte cytaty, fragmenty wcześniej tworzonej i wykonywanej muzyki były rozpoznawalne jako cytaty właśnie. My idziemy o krok dalej – efekt finalny nie jest słyszany jako patchwork z rozpoznawalnych kawałków, ale jako zupełnie nowe dzieło. To tak jakby z butelki po wodzie mineralnej zrobić butelkę po mleku.
Wasza pierwsza wydana w 2004 r. płyta miała przecież bardzo rozpoznawalne źródło – polski jazz z lat 60.
I.P.: No właśnie, i recenzenci pisali, że wykorzystywaliśmy muzykę Komedy, której akurat tam nie było.
M.C.: Rzeczywiście, korzystamy z polskiego jazzu, choć może bardziej z tego z lat 70. niż 60., i mamy pewną zasługę w tym, że kiedy zrobiło się o nas głośniej, zaczęły się sprzedawać wznowienia płyt z serii Polish Jazz. Cut and paste stosuje się szeroko od jakichś 16 lat, zanim wysłaliśmy nasz pierwszy materiał za granicę, wiedzieliśmy, że muzyka amerykańska czy brytyjska była w ten sposób wykorzystywana nagminnie i dlatego nasz wybór padł na polski jazz.
Skalpel to jednak nie jest ten sam polish jazz, tylko muzyka generowana, albo przynajmniej współtworzona przez komputery, chociaż pewien entuzjastyczny recenzent brytyjski napisał, że kiedy słucha się Skalpela, trudno uwierzyć, iż nie jest to żywa jazzowa kapela, tylko dwóch ludzi pracujących z komputerami.
M.C.: To jest ten rodzaj iluzji, który chcemy wywołać, rodzaj gry ze słuchaczem...
I.P.: ...i daje sporo do myślenia, bo okazuje się, że muzyka jest możliwa bez żywych instrumentalistów i liczy się sama koncepcja muzyczna i w tym sensie, jak to powiedział Marcin, jesteśmy konceptualistami. Z drugiej strony ów brak żywych muzyków okazuje się na tyle intrygujący, że ludzie wciąż zadają sakramentalne pytanie: Jak to się robi?
No właśnie – jak?
M.C.: Z tym jest trochę tak jak ze sztuczkami maga, iluzjonisty – każdy chce wiedzieć, jak on to zrobił, ale przecież kiedy się dowie, czar pryska. My po prostu dajemy muzykę, która się podoba albo nie, i to jest najważniejsze.
I.P.: Nie chcemy odkrywać wszystkich kart, tym bardziej że wypracowaliśmy pewien modus operandi, który jest naszym autorskim patentem i dzięki któremu naszych pomysłów nikt inny nie jest w stanie zrealizować, nawet jeśli się dowie, na jakich programach komputerowych pracujemy.
Rozumiem, że kiedy już macie pomysł, wchodzicie do studia i...
I.P.: Nie wchodzimy do studia, tylko budzimy się, robimy sobie śniadanie, a potem każdy z nas zasiada za swoim komputerem i pracuje.
M.C.: Na pewno nasza muzyka jest oparta na rytmie. Najpierw pracujemy nad podstawą rytmiczną, przekształcamy ją, potem dopiero dodajemy dźwięki instrumentów, aranżujemy. Obaj wywodzimy się z kultury hiphopowej, gdzie najważniejszy był rytm i to nam jakoś zostało.
A jak się miewa polski hip hop dzisiaj?
I.P.: Jakoś nie zaprząta mi to głowy, choć jeszcze nie tak dawno byłem redaktorem naczelnym hiphopowego magazynu „Klan”. Polski hip hop był ciekawy na samym początku, potem zaczęło się powielanie tych samych pomysłów.
M.C.: Dla mnie w pewnym momencie hip hop przestał być tak czy inaczej ważną muzyką i pozostał tak zwanym głosem młodego pokolenia.
Często porównywano hip hop do punk rocka, bo w obu przypadkach formuła była prosta i każdy mógł być artystą.
I.P.: Tak, ale na tym historia się nie kończy, punk przeobraził się w nową falę, a hip hop dał początek drum’n’bass, triphopowi i różnym nurtom muzyki elektronicznej. W Polsce ciekawym przypadkiem może być Fisz – zaczynał od hip hopu, ale potem rozwinął się artystycznie w innym kierunku...
I hiphopowa publika przestała go uważać za swojaka.
I.P.: My bardzo go cenimy.
M.C.: Podobnie było z francuskim hiphopowcem MC Solarem – zaczął być lepiej znany, przeprowadził się do lepszej dzielnicy i jego pierwsi fani uznali go za zdrajcę.
Skalpel też jest już znany, choć na szczęście nie ma zbyt wielu wrogów, o czym świadczą dyskusje na forach internetowych. Szkoda tylko, że nie można zobaczyć was na scenie.
M.C.: To, co robimy, co dotychczas robiliśmy, to jest muzyka komputerowa i te nasze projekty miały od początku do końca charakter studyjny. Komputer nie jest instrumentem jak na przykład gitara i scenicznie nie za bardzo jest sexy. Cała światowa muzyka elektroniczna ma z tym problem. Jesteśmy jednak zainteresowani sztuką audio-wideo, synchronizacją muzyki z obrazem i podczas występów robimy coś, co można by umownie nazwać audio-video cut and paste live.
I.P.: Swoją drogą to ekscytujące, że komputer, który pierwotnie miał być maszyną do liczenia, przeobraził się w instrument muzyczny.
Czy komputer ma duszę? Gitara podobno ma...
I.P.: Żaden gitarzysta nie zagra dokładnie tak, jak grał Hendrix, bo to nie jego gitara, ale on miał duszę. Wszystko zależy, kto w celach muzycznych komputer obsługuje.
M.C.: Technologia komputerowa jest przewidywalna i proces wyzwalania dźwięków z komputera musi być uprzednio przygotowany, czego gitara nie wymaga. Na komputerze nie można nic zagrać, jeśli się go do tego nie przygotuje.
I.P.: Weźmy dla przykładu zespół Kraftwerk. Ich koncerty są instalacjami audio-wideo. Czterech facetów na scenie za komputerami, dźwięki plus wizualizacje – właściwie trudno to nazwać koncertem.
Spotkałem się z opinią, wedle której Skalpel tworzy muzykę imaginacyjną – ludzie słuchają i coś sobie wyobrażają. Czy jednak takie podejście nie jest dowodem pewnej bezradności? Mozarta nie trzeba wizualizować, wystarczy, że słyszymy jego muzykę.
M.C.: Najprościej wyobrazić sobie muzyków, którzy grają to, czego się właśnie słucha. Nam chodzi jednak o nieco inną gałąź sztuki, o eksperyment muzyczno-wizualny. Tego typu instalacje są prezentowane na wrocławskim festiwalu WRO. My mamy pewien komfort, że możemy sobie pozwolić na próby, eksperymenty, nawet nieudane, ale w końcu coś z tego wychodzi, zaś najbardziej ciekawe wydaje nam się spożytkowanie doświadczeń muzyki eksperymentalnej dla potrzeb nieco lżejszej, bardziej mainstreamowej formuły.
A nie zazdrościcie muzykom występującym na żywo tej energii, której wyzwolenie możliwe jest tylko w przypadku prezentacji scenicznej?
M.C.: Nie, bo od początku myśleliśmy o czymś innym niż na przykład o żywym rock’n’rollu na scenie.
I.P.: W naszej muzyce też jest energia, tyle że nie jest to energia fizyczna. W naszym przypadku nie chodzi o wprawianie instrumentów w rezonans, ale o to, by uruchomić wyobraźnię odbiorcy.
Taka muzyka z komputera jest chyba znakiem jakiejś rewolucji, bo wiele wskazuje, że zmienia się status muzyki, no i status jej twórcy.
I.P.: W jakimś sensie zmienia się jej, powiedzmy filozoficznie, ontyczny status, ale to nic nowego pod słońcem. Były przecież spory o oryginalne partytury klasycznych dzieł, znane kompozycje bywały efektem rozmaitych przeróbek. Niedawno widzieliśmy film o Beatlesach, gdzie George Martin razem z Harrisonem, McCartneyem i Ringo Starrem odsłuchują „Tomorrow Never Knows” i Martin mówi, że jest to pierwszy w historii utwór, który nie istniał poza studiem, nigdy nie był odtworzony podczas żywego występu, a został skomponowany i nagrany 40 lat temu.
M.C.: Dziś wychodzi więcej płyt niż odbywa się koncertów, kiedyś było na odwrót, a przy okazji, dobrze, że Igor wspomniał o Beatlesach – przecież to był zespół koncertowy tylko do pewnego czasu. Najbardziej płodny okres w ich twórczości zaczyna się od momentu, kiedy wyłącznie poświęcili się pracy studyjnej. My natomiast mamy do dyspozycji urządzenia, które ułatwiają tę pracę.
Co wiecie o swojej publiczności, kto was słucha?
M.C.: Z Internetu wnioskujemy, że są to ludzie młodzi w wieku 17–30 lat, choć oczywiście są i starsi.
I.P.: Starsi są jazzfanami, którzy po nasze płyty sięgają z ciekawości.
M.C.: O tym, kto mógłby być zainteresowany naszą muzyką, w jakimś stopniu świadczy to, gdzie się ukazują recenzje na nasz temat. Może to być pismo „Modern Drummer”, ale też „DJ Magazine” czy pisma i strony internetowe poświęcone jazzowi i muzyce elektronicznej. Wachlarz dość różnorodny: od fanów muzyki tanecznej poprzez jazzfanów do tych, którzy lubią drum’n’bass.
Wasza pierwsza płyta rzeczywiście rozbudziła entuzjazm młodej publiczności, ale druga, „Konfusion”, uchodzi za mniej przebojową, czyli trudniejszą. Czy tak miało być?
M.C.: Dokładnie tak. Po pierwszej płycie pisano w recenzjach, że jesteśmy didżejami, że pasujemy do muzyki klubowej, a przecież to, co robimy, mieści się w nieco innych klimatach, a że nie czujemy się za bardzo powołani do szturmowania list przebojów, postanowiliśmy, że drugi album będzie wymagał od słuchacza trochę większego skupienia.
I.P.: Na pewno „Konfusion” jest trudniejsza, może bardziej melancholijna, nie „bierze” od razu. Robiliśmy ją z myślą o konkretnym odbiorcy, takim, który ma ugruntowane zainteresowania muzyczne, ale lubi zaryzykować i posłuchać czegoś nowego.