– Był pan bohaterem chyba najbardziej błyskotliwego debiutu w ostatniej dekadzie. Dyplom w 2002 r. w Lublinie, a już trzy lata później Paszport „Polityki”, a także zacny fragment w książce Andy Rottenberg o sztuce polskiej po 1945 r. No i dziesiątki wystaw w kraju i na świecie. Jak to się osiąga?
Robert Kuśmirowski: – Właściwie przypadkiem. W 2000 r. przygotowałem pracę zaliczeniową na studiach. Była jednak bardzo duża (kolejowy wagon) i nie mieściła się w sali wystawowej na wydziale. Zaproponowałem więc, by wystawić ją w lubelskiej Galerii Białej. Spodobała się jej szefowi i próbował nawet zainteresować nią różnych kuratorów z Polski. Przyjeżdżali, oglądali, ale nic z tego nie wynikało. Jakiś czas później okazało się, że na wystawę Novart.pl w Krakowie, dla zapełnienia przestrzeni, potrzebują dużego obiektu. Przypomniano sobie o mnie i zaproponowano wystawienie wagonu. Niestety, wcześniej trafił już na śmietnik, był częściowo zniszczony. Miałem siedem dni, by go odtworzyć. Udało się. Później zainteresowała się mną Fundacja Galerii Foksal, no i tak to się zaczęło.
Nagłe przyspieszenie?
Tak. Tym bardziej że studia zaczynałem w momencie, gdy moi rówieśnicy już je kończyli. Mając 25 lat mogłem o sobie powiedzieć, że nigdy wcześniej nie miałem w ręku pędzla i farb olejnych, nigdy nie lepiłem w glinie. Już kredki stanowiły szczyt luksusu. Mało tego, właściwie nie rozumiałem zupełnie sztuki współczesnej, częściej wywoływała we mnie wesołość niż refleksje. Zawsze jednak wszystko, czego dotknąłem się w życiu, starałem się robić jak najlepiej, nie uznawałem drogi na skróty, łatwizny. I uważam, że jeśli w jednej dziedzinie osiągniemy najwyższy pułap, to uda nam się także w każdej innej. Tak było też ze sztuką; szybko stwierdziłem, że te schody wcale nie są takie strome. Tym bardziej że trafiłem w fantastyczne miejsce. W każdej pracowni mogłem siedzieć, kiedy chciałem i jak długo chciałem. Wszyscy wokół byli życzliwi, przyjacielscy. Miałem poczucie pełnej wolności, a czego więcej może oczekiwać przyszły artysta.
Czym w takim razie zajmował się pan wcześniej?
Fascynowałem się wieloma rzeczami, choć najczęściej na zasadzie buntu, nieposłuszeństwa. Życia w kontrze nauczyłem się jeszcze w dzieciństwie. Dość poważnie wówczas chorowałem i leczono mnie różnymi eksperymentalnymi pigułkami. Zamiast pomagać, sprawiały, że czułem się coraz gorzej. Zacząłem więc wyrzucać je do kosza. Najpierw nastąpiło załamanie, ale później było już tylko lepiej. Z tych samych względów zdrowotnych lekarz odradzał mi wysiłek, a ja przez 8 lat intensywnie trenowałem kolarstwo. W szkole dostałem nagrodę za największą liczbę książek wypożyczonych z biblioteki, ale nikt nie domyślił się, że były to niemal wyłącznie podręczniki chemii, które potrzebne mi były, bo chciałem skonstruować coś na wzór bomby. Przez wiele lat intensywnie zajmowałem się muzyką. Byłem samoukiem, założyłem własny zespół, grałem, komponowałem. W pewnym momencie postanowiłem projektować okładki do swych płyt, a od nich droga zaprowadziła mnie do sztuki.
O takich ludziach mówi się: oryginał. Ale oryginałem jest pan także w sposobie podejścia do sztuki i jej uprawiania. Na przykład artystyczny warsztat. W czasach, gdy sztuka, szczególnie młoda, ma go w pogardzie, pan uchodzi za absolutnego mistrza i perfekcjonistę.
Warsztat sam w sobie nie jest wartością i z pewnością nie jest dla mnie najważniejszy. Ale jest niezbędny. Bez niego nie mógłbym robić dokładnie tego, co wymyśliłem. Musiałbym stale zastanawiać się: uda się czy nie uda? A tak mogę skupić się na tym co najważniejsze: kreowaniu, pomysłach, kompozycji. Bo wiem, że się uda. Jest i drugi aspekt. Jeżeli ktoś zauważy i doceni wysiłek, jaki włożyłem w dzieło, to może tym chętniej zada sobie pytanie: po co ten facet tak się męczył? Może ma coś ważnego do przekazania, skoro poświęcił tak wiele czasu.
Podobno bardzo wcześnie, jeszcze w dzieciństwie, posiadł pan taką sprawność w rękach. Skąd to się wzięło?
Z biedy, z choroby oraz z nudów. Początkowo mieszkaliśmy na wsi i żyliśmy bardzo skromnie. Jak każdy chłopak marzyłem o różnych zabawkach: wyścigówkach, samolocikach. A ponieważ nie było nas na nie stać, więc robiłem je sam. Silnie motywował mnie program pana Słodowego „Zrób to sam”. Był dla mnie wyzwaniem: skoro on potrafi, to dlaczego ja mam nie sprostać. Jak już wspominałem, w dzieciństwie, gdzieś do 12 roku życia, bardzo dużo czasu spędzałem w szpitalach, przykuty do łóżka. Cóż można wówczas robić? Czytać albo rysować. Książki mnie nie pociągały, może dlatego, że zbyt gorliwie przekonywano mnie do lektur. Więc rysowałem. Całymi godzinami, dniami, tygodniami. Rozglądałem się dookoła, obserwowałem i rysowałem. Wie pan, dziecko musi coś robić, dla niego trzy godziny to tak jak dla dorosłego cały dzień. A ja leżałem w łóżku i mogłem tylko patrzeć. Więc nie tylko nauczyłem się rysować, ale też w szczególny sposób ukształtowałem swą psychikę, kontakty z ludźmi, ogląd świata, wspomnienia. Gdy jako dziecko stajemy się sentymentalni, to jako dorośli możemy więcej i głębiej przeżywać. Tak mi się przynajmniej wydaje.
Zastanawiam się, czy tak typowa dla pana twórcza fascynacja przeszłością korzenie także ma w dzieciństwie. Bo przyzna pan, że takie zanurzenie się w historii nie jest zbyt często spotykane wśród młodych artystów.
Kiedy byłem dzieckiem, interesowała mnie raczej przyszłość, technika, komputery. W ósmej klasie kazano nam zadeklarować się, kim będziemy w przyszłości. Napisałem: informatykiem. Był taki program popularnonaukowy „Sonda”. Fascynował mnie. Te wszystkie nowinki, odkrycia, eksperymenty. Ale wspomnienia z dzieciństwa na pewno głęboko we mnie tkwiły i w pewnym momencie pojawiły się w sztuce. Na początku na poziomie odtwarzania prostych wspomnień: owego wagonu kolejowego, doświadczeń kolarskich, starych urządzeń. W tym, co robię, jestem bardzo szczery i nie potrafię szukać sobie tzw. ciekawych tematów, nie interesują mnie mody. Muszę robić to, co siedzi głęboko we mnie. Z czasem jednak zacząłem odkrywać w przeszłości coraz więcej pięknych i zapomnianych rzeczy. Na przykład zafascynowałem się typografią. Proszę spojrzeć na stare banknoty, dyplomy, certyfikaty. Takich rzeczy dziś się nie spotyka.
Tak pięknych?
Owszem. Dziś wszystko jest mniej finezyjne, bardziej prymitywne. Nie tylko estetyka, ale i kontakty między ludźmi, sport, wszystko. Tymczasem w historii jest tyle dóbr zapomnianych, przykrytych kurzem, zagrzebanych gdzieś głęboko.
Pan je wydobywa, przypomina i co z tego wynika? Ktoś popatrzy i powie z uznaniem: ten wagon z tektury wygląda naprawdę staro. Albo: te dokumenty są świetnie podrobione. Scenografowie w filmach też tak robią. Potrafią odtworzyć nawet całe miasta.
To nie tak. Po pierwsze, dokonuję selekcji, wybieram tylko to, co z jakichś powodów jest cenne. Moje decyzje artystyczne są głęboko przemyślane, rzekłbym „wypocone”, nigdy przypadkowe. Po drugie, posługuję się środkami sztuki współczesnej, dzięki czemu tworzy się pewne napięcie między przeszłością i teraźniejszością. Czyli nowa wartość. Po trzecie zaś, wbrew pozorom, nigdy niczego nie odtwarzam w relacji 1:1. Moje dzieła są hybrydami, przekształceniami. Swego czasu w stołecznej Fundacji Galerii Foksal odtworzyłem fragment cmentarza. Pokrywał go kurz, jaki nigdy nie osiadłby na prawdziwych nagrobkach. Zaś nagrobne tablice były mieszaniną stylów, jakich nie spotyka się w rzeczywistości. Po co zbudowałem taki kawałek starego cmentarza? By wyrazić swoją niezgodę na zimny i bezosobowy sposób, w jaki traktuje się śmierć we współczesnej zachodniej kulturze. Na odarcie tego momentu z emocji, z ceremonii opłakiwania, z tajemnicy. Ale też by zadać sobie i widzom pytanie: czy warto grzebać się w pamięci, czy warto grać w przypominanie? Co z tego może wyniknąć? Widzi pan, jedni szukają inspiracji w mediach lub życiu codziennym, a ja szukam w historii.
Zadziwia mnie pańskie bezgraniczne poświęcenie dla sztuki. Wszak wokół jest tyle innych pokus, szczególnie dla młodego człowieka. A pan tylko tworzy i tworzy.
Nie uznaję półśrodków. I rzeczywiście zatracam się w pracy. Dla mnie jeden miesiąc to jak dla innych jeden dzień. Czas płynie mi zupełnie inaczej, obsesyjnie oddaję się tworzeniu. Na tyle, że moje życie osobiste i towarzyskie leży w gruzach. Nigdzie nie chodzę, z nikim się nie spotykam. Od lat śpię po 4–5 godzin na dobę, a resztę poświęcam na kolejne projekty. Ostatnią wystawę w Hamburgu przygotowywałem przez trzy miesiące. Ponad dwa miesiące siedziałem w pracowni od 9 rano do 20, a później do 3–4 rano robiłem rysunki, szkice. Przez ostatnie trzy tygodnie praktycznie nie wychodziłem z galerii. Na sali wystawowej położyłem sobie materac, by zaoszczędzić czas. Początkowo próbowano wyciągać mnie na jakieś bankiety, wernisaże, spotkania, ale w końcu dano spokój. I przyznam, że świetnie się czuję w tym rytmie życia. To tak jak pies, którego przepędzimy na bardzo długim spacerze. Jest wykończony, ale pysk mu się śmieje.