Piotr Sarzyński: – Jak by się pan określił? Jako chłop? Artysta? Polak? Mieszkaniec Kurówka?
Daniel Rycharski: – Na pewno ważna jest samoidentyfikacja wiejska. Także artystyczna, bo jestem wykształconym artystą z tytułem doktora i akademickim wykładowcą. Ale też widzę siebie jako aktywistę zaangażowanego w różne działania. Nie tylko związane ze wsią, ale również z grupą Wiara i Tęcza, czyli chrześcijan spod znaku LGBT.
Co dziś oznacza być mieszkańcem wsi?
Główny kłopot to taki, że w mojej i sąsiednich wsiach praktycznie nie ma już ludzi, którzy żyliby z roli. Pracują w miastach, a tu tylko mieszkają. A co oznacza tu mieszkać? Wiele problemów. Od wykluczenia z dostępu do miejskiej kultury po wykluczenie ekonomiczne. Większość ludzi żyje w skrajnej biedzie. Dużym problemem, o czym wie się dużo mniej, jest wykluczenie społeczne. W 2015 r. prowadziłem takie parabadania wśród rolników z całej Polski zrzeszonych w Solidarności, którzy protestowali pod Kancelarią Premiera. Oczywiście narzekali na ceny skupu czy zasady obrotu ziemią. Ale głównie doskwierało im to, że ze wsi masowo uciekają kobiety i młodzież. Ich problemem jest samotność.
Pan wrócił.
Ale spośród moich rówieśników, którzy wyjechali do miast uczyć się i studiować, jestem jedyny. Zasadniczo pozostają starzy mężczyźni. Jest tu niedaleko taka wieś, niegdyś prężny ośrodek gminny, która wyludniła się całkowicie. Kupił ją ktoś z Warszawy i organizuje tam samochodowe wyścigi terenowe.
Wspomniał pan o kulturze miejskiej. A istnieje kultura wiejska? Jeśli nie liczyć skansenów, folkloru, przyśpiewek czy ludowych tańców.
Choćby muzyka disco polo. Tylko jej wszyscy tu słuchają. Nawet młodzież nie ma potrzeby innych muzycznych doświadczeń. Disco polo króluje na wiejskich dyskotekach. Tu nigdy nie było teatrów, kin czy muzeów. Najgorsze, że zniknęły takie instytucje, jak koła gospodyń wiejskich, remizy, domy kultury, punkty biblioteczne. A w ślad za tym różne inicjatywy i imprezy, które wokół nich były skupione. Dożynki, ognisko, wystawa, cokolwiek. A potrzeba spotykania się jest na wsi olbrzymia. Tylko gdzie to robić? Przy drodze?
Są jeszcze święta kościelne…
Na które trzeba dojechać do najbliższego kościoła, często kawałek drogi. Zresztą także na wsi wyczuwalny jest kryzys autorytetu Kościoła.
Przejdźmy do pana drugiej tożsamości: artysta. Nie daruję sobie tradycyjnego pytania: dawno się zaczęło?
Do szkoły podstawowej chodziłem do pobliskiego Suska. Po piątej klasie zaproponowano mi przenosiny do Sierpca, bo nauczyciele stwierdzili, że tylko tam mogę rozwijać swoje zdolności artystyczne. A później było liceum plastyczne w Płocku i studia w Krakowie. Słowem zaczęło się wcześnie i, jak pan widzi, byłem w tym konsekwentny.
Nie bliżej było do Torunia, Warszawy czy choćby Gdańska? Czemu Kraków?
Zadecydował przypadek. Na pracę dyplomową w liceum wymyśliłem sobie taką multimedialną instalację inspirowaną opowiadaniami Sławomira Shuty. Co ciekawe, to był 2004, pół roku później otrzymał Paszport POLITYKI. Nawiązałem z nim kontakt, który po przeprowadzce do Krakowa zamienił się w dość regularną współpracę.
W pana biografii można wyczytać, że tworzyliście dwuosobową artystyczną grupę.
Wspólnie zrobiliśmy naprawdę duży projekt „Miejska sztuka ludowa”. Polegał na tym, że opowiadaliśmy sobie nawzajem różne historyjki z życia wsi (Shuty pochodzi z Nowosądecczyzny). Później on je spisywał w formie opowiadań, łączyliśmy to z tanimi filmami grozy i wycinankami z szablonu, według techniki, którą na potrzeby tego projektu wymyśliłem. Powstała z tego duża wystawa z 27 wielkoformatowymi pracami pokazywanymi w Łodzi i Wrocławiu. Później był wspólny film „Oblubienica” nagrany w moim rodzinnym Kurówku, aż w końcu nasze drogi się rozeszły.
Dlaczego?
Mnie bardzo interesowała postawa obywatelska, aktywizm. On uważał, że sztukę i politykę trzeba całkowicie od siebie oddzielać. Jego fascynowało miasto, mnie ciągnęło z powrotem ku wsi, z każdym kolejnym rokiem czułem się w Krakowie coraz gorzej, coraz bardziej nie na miejscu.
Artystom niekiedy zdarza się wykorzystywać w twórczości wątki wiejskie, chłopskie, rolnicze. Ale sztuki współczesnej tak silnie osadzonej w tej tradycji nie było od dawna.
To prawda. Na pewno należy wspomnieć o Lucimiu, czyli wsi na obrzeżach Borów Tucholskich, w której w 1977 r. osiadła grupa artystów tworzących sztukę mocno związaną z miejscem zamieszkania. Bardzo uważnie przestudiowałem ich działalność, spotykałem się z jej członkami. Nie ukrywam, że ośmielili mnie do podjęcia podobnego wyzwania.
Mentalno-artystyczny powrót na wieś zaczął się jeszcze na studiach?
Tak. Moja praca dyplomowa polegała na tym, że zwróciłem się do NASA z prośbą o udostępnienie dokładnych map innych planet oraz modeli statków kosmicznych. Na podstawie tych map stworzyłem makiety 3D, a na nie z kolei nałożyłem filmy z rodzinnego Kurówka oraz owe rakiety. Idea: wieś jako obca planeta.
Ale z masy anonimowych twórców wydobył pan nie obce planety, lecz fantastyczne zwierzęta typu lisokrólik, malowane na stodołach czy oborach Kurówka. Media pokochały wiejski street art.
Te murale tworzyłem między 2009 a 2012 r. W sumie powstało około setki zwierząt w wielu okolicznych wsiach. Malowałem właściwie dla siebie i przez długi czas nikt się nimi specjalnie nie interesował. Raz tylko dostałem propozycję, by pokazać ich zdjęcia w jakiejś knajpie. Dopiero wystawa w toruńskiej „Wozowni” spowodowała prawdziwą lawinę medialnego zainteresowania.
Dla wielu to był tylko taki plastyczny, oryginalny żart.
No chyba jednak nie. Zwierzęta hybrydy, bo wieś jest teraz taką hybrydą z miastem. A sztuka na ścianie stodoły sprawia, że to już nie jest ta sama stodoła co wcześniej. Myślę, że interpretacje można by mnożyć.
W pana kolejnych projektach widać coraz większe zaangażowanie społeczne, aktywizm.
Fakt, zaczynałem od czystej estetyki, jak w projektach z barwieniem kamieni i ziemi setkami litrów kisielu. Ale równocześnie czytałem bardzo dużo książek socjologicznych i antropologicznych na temat współczesnej wsi i te lektury budziły we mnie – wcześniej też obecne, ale jakby uśpione – myślenie kategoriami społecznego aktywisty. W końcu zacząłem współpracować z socjologami i antropologami przy różnych projektach dotyczących wsi.
Jak wieś przyjęła pańskie działania?
Nigdy nie spotkałem się z otwartą krytyką, może dlatego, że połowa wsi jest ze mną spokrewniona. Ale wiadomo, że po cichu niektórzy się podśmiewali, że ze mnie to taki nieszkodliwy wariat. Z czasem poczułem jednak pełne poparcie.
Pomnik Chłopa jest drugim pańskim dziełem, o którym powszechnie pisano i mówiono. Skąd pomysł?
Zaczęło się od gorącej publicznej dyskusji w 150. rocznicę zniesienia pańszczyzny. Ja jednak szybko przekonałem się, że dla współczesnych rolników jest to zupełnie obcy, wręcz abstrakcyjny problem. Postanowiłem więc stworzyć dzieło, które dotykałoby rzeczywistych, a nie wydumanych krzywd dzisiejszego chłopa. Przede wszystkim problemu wykluczenia wsi po 1989 r.
Realistyczny wizerunek autentycznego sołtysa w pozie Chrystusa Frasobliwego, kanka na mleko, łańcuchy, rozrzutnik obornika, kosa – pomnik aż kipi od symboli. Jak je odbierają mieszkańcy wsi i miast?
Na ten temat mam akurat sporą wiedzę, bo antropolodzy Weronika Plińska i Tomek Rakowski jeżdżą wszędzie tam, gdzie pomnik jest wystawiany, pytają ludzi o opinie i je nagrywają. Odbierany jest różnie, bo wiele zależy od kontekstu. Na wsi jest lepiej rozumiany, niczego nie trzeba tłumaczyć. I wręcz entuzjastycznie przyjmowany. Myślę, że ludzie czują, iż mówi prawdę o ich życiu. W nieodległym Gozdowie ustawiliśmy go przed urzędem gminy. Wszyscy urzędnicy robili sobie przed nim zdjęcia i stwierdzili, że on pokazuje właściwą relację: chłop wysoko, urzędnik niżej. Z kolei w Warszawie, wciśnięty między gigantyczne wieżowce, mówił o realnych relacjach wieś–miasto i dominacji kapitalizmu. W Lublinie stanął naprzeciw wizerunku Chrystusa w tej samej pozie. Dwaj frasobliwi, jakby się nawzajem przedrzeźniali.
To pomnik mobilny, ustawiony na przyczepie, podróżujący po kraju. Dlaczego?
Początkowo tworzyłem go na zamówienie festiwalu w Katowicach. Gdy już kończyłem pracę, dowiedziałem się, że organizatorzy nie chcą mojego pomnika. I wówczas zdałem sobie sprawę, że właściwie nie ma dla niego stałego miejsca, że musi wędrować po kraju jak święte obrazy, od wsi do wsi. Już stał w około 30 wsiach i 7–8 miastach. Teraz pojedzie do Słupska, może trafi też do wsi Andrzeja Leppera.
Przetopił pan też porzucone odpustowe metalowe figurki Jezusa na tablicę…
…z fragmentem katechizmu Kościoła katolickiego o potrzebie traktowania osób homoseksualnych z szacunkiem i delikatnością. Następnie stałem z tą tablicą trzymaną w rękach przez kilka godzin przed wejściem do kościoła dominikanów na warszawskiej Starówce.
Zaczyna pan naruszać tabu.
Ale ludzie to rozumieją. Postawy mieszkańców wsi wcale nie są tak konserwatywne, jak się uważa. Przez wiele lat w naszej wsi mieszkało dwóch gejów. Trochę się z nich podśmiewano, ale żadne napiętnowanie czy odrzucanie nie miało miejsca. Tu ludzie są na siebie skazani i muszą się tolerować. Ponadto nie szokuję dla szokowania, ale pozostaje to w zgodzie z moim aktywizmem. Na przykład w ramach wspomnianego już ruchu Wiara i Tęcza.
I dalej ma pan zamiar łączyć to, co artystyczne, z tym, co społeczne?
Myślę, że coraz bardziej. Zapewne niektóre działania będą typowo społeczne, jak prace na rzecz rewitalizacji miejscowej remizy. Z kolei inne, w których mam zamiar opowiadać o sobie, bardziej podążą w stronę sztuki. Na wiosnę rusza w Kurówku Muzeum Alternatywnych Historii Społecznych, które buduję tutaj na pobliskiej łące. Na pierwszą w nim wystawę przygotowuję dużą instalację – kilkunastometrowy odlew zaoranego pola. Myślę, że co dwa, trzy miesiące będę mógł zaprezentować nowy projekt artystyczny.
Czy to, co pan robi, to sztuka wiejska, sztuka o wsi czy sztuka dla wsi?
Wszystko po trochu. A przede wszystkim to z mojej strony choć drobna spłata długu za inteligencję i polskie elity, które przez ostatnie 30 lat dla wsi zrobiły bardzo niewiele.
rozmawiał Piotr Sarzyński
***
Daniel Rycharski (30 lat) – uważany za odnowiciela sztuki wiejskiej w Polsce, twórca m.in. cyklu murali „Zwierzęta” i pomnika Chłopa. Wykłada na Uniwersytecie Pedagogicznym w Krakowie, angażuje się też w ruch Wiara i Tęcza.