Dokument bez tytułu
Paszporty POLITYKI

Rozmowa z Przemysławem Wojcieszkiem

Trzeba zapieprzać, po prostu

Zdzisław Pietrasik: – Młodzi twórcy nieustannie lamentują, że nie da się w Polsce zrobić filmu, a pan twierdzi, że kłamią.

Przemysław Wojcieszek: – Bo to jest kłamstwo... Kinematografia to w miarę prosta branża, jest parę dość prostych reguł, które wystarczy poznać, by zrobić film.

Może więc udzieli pan porady młodym ludziom, którzy dziś marzą o zawodzie reżysera.

Po pierwsze, trzeba oglądać dużo filmów, po drugie, niech zaczną pisać sobie dobre scenariusze, po trzecie, niech próbują je realizować. I jeszcze dodatkowa rada – trzeba zapieprzać, po prostu. Ja wstaję o 6 rano, na palcach jednej ręki mogę policzyć dni, kiedy wstałem o 7, a o 7.45 to chyba w ogóle jeszcze się nie zdarzyło.

Jakieś studia pan ukończył?

Nic nie ukończyłem, mnie wyrzucali ze wszystkich studiów. Chcąc uniknąć wojska, studiowałem różne rzeczy, od polonistyki do hotelarstwa...

Do szkoły filmowej pan nie startował?

Startowałem dwa razy, ale mnie odrzucono. Chcieli, żebym pokazał portfolio ze zdjęciami, jakieś filmy na wideo nakręcił, a mnie się nie chciało tego robić, przychodziłem z ulicy i mówiłem, że jestem dobry, ale nie chcieli na słowo uwierzyć...

Pan dalej w siebie wierzył?

Bardzo chciałem kręcić filmy, więc zrobiłem coś, co było bardzo głupie, ale mnie się wtedy wydawało rozsądne, mianowicie przeszedłem się po wszystkich wytwórniach filmowych w Polsce, proponując, że mogę coś podawać, coś przenosić... I zostałem wyśmiany.

Na poziomie portiera?

Docierałem dalej, do sekretarek. Zostałem wyśmiany, ponieważ nie wiedziałem, że te firmy są w stanie agonalnym. Ale wtedy dowiedziałem się o istnieniu Agencji Scenariuszowej. Zadzwoniłem, powiedziano, żebym złożył projekt, dzięki któremu będę mógł się ubiegać o stypendium na napisanie scenariusza... Napisałem i dostałem stypendium.

Jakie to były pieniądze?

3,2 tys. zł podzielone na 8 rat. Wychodziło 400 miesięcznie brutto... Zamieszkałem w Warszawie, mama dosyłała mi jeszcze 200 zł raz w miesiącu, i to już było nieźle. Na Bródnie wynająłem pokój u emeryta wojskowego, napisałem pierwszy scenariusz.

Wyobraźmy sobie, że pewnego dnia dzwoni dyrektor PISF Agnieszka Odorowicz i mówi: Panie Przemku, dam panu tyle pieniędzy, ile pan chce, niech pan robi swój wymarzony film.

Robiłbym to samo co dotychczas, tylko staranniej.

Wszystkie pańskie dotychczasowe filmy były mniej lub bardziej niszowe, w czym oczywiście nie ma nic złego...

Gorzej, jeśli reżyser robi film z założenia komercyjny, a w kinie puchy.

Nieporównanie gorzej. Ale czy myśli pan o filmach dla większej publiczności?

Filmy tzw. niszowe też mogłyby mieć niezłą publiczność, gdyby była u nas inna dystrybucja, ale to jest osobny wielki temat.

Dla orientacji – ilu widzów obejrzało „W dół kolorowym wzgórzem”, film, za który dostał pan nagrodę za reżyserię w Gdyni?

Słabe kilkanaście tysięcy widzów, może też dlatego, że historia była dosyć smętna, a aktorzy nieznani... Co się jednak dalej dzieje? Wchodzę do teatru w Legnicy z „Made in Poland”, dramatem o wiele trudniejszym, i wszyscy są zachwyceni. Miała być wprawka przed filmem, a jest sukces, nagle okazało się, że to jest mądrzejsze od nas, że fascynuje widzów w całej Polsce i nie tylko, bo spektakl wciąż podróżuje, wyjeżdża za granicę. A ja, zanim dyrektor Jacek Głomb złożył mi ofertę współpracy, nie miałem wcześniej żadnego kontaktu z teatrem poza byciem na kilku okropnych sztukach. Po roku pracy na scenie jestem zachwycony. Zacząłem dobrze żyć, od kiedy zająłem się teatrem. Kiedy żyłem tylko z kina, musieliśmy pożyczać pieniądze od teściów.

Po „Made in Poland” w Legnicy przyszła propozycja pracy w warszawskich Rozmaitościach. Bał się pan?

Nie wiem, skąd się biorą te narzekania na Warszawę. To ciekawe, żywe miejsce. Mnie się wydaje, że najlepsze miejsce dla reżysera – mnóstwo teatrów, potężny rynek aktorski, największa w kraju publika inteligencka.

Jak pan odebrał gest Jana Klaty, który podczas wręczania Paszportów „Polityki” przekazał „teatralnym wujom” dwa nagie miecze, kierując wymownie dwa kciuki w dół.

Klata miał ostatnio swój festiwal, poświęcono mu numer „Notatnika Teatralnego”, ma rzeszę krytyków, którzy biją mu pokłony.

Ale Englert wyszedł z „Fantasego”.

Ale ktoś inny wszedł. Po to się robi sztukę, żeby budziła emocje. Można się tylko cieszyć, jeżeli tak się dzieje.

Zawsze jest pan optymistą?

Żyję, jestem zdrowy, mam pracę, rodzinę, nikt do mnie nie strzela, to dlaczego mam udawać, że jest mi źle.

Powiedział pan po projekcji swego filmu na ostatnim festiwalu filmowym w Gdyni, że jest człowiekiem szczęśliwym, co było deklaracją, jakiej polski twórca nie wygłosił nie wiem od jak dawna. W Polsce nie wypada być szczęśliwym.

Dlaczego nie wolno? Pan nie jest szczęśliwy?

Ja jestem, ale się z tym nie obnoszę, żeby nie patrzono na mnie z politowaniem.

Nie dbam o to. A miejsce, w którym jestem, bardzo mnie rajcuje.

Dlatego pańskie filmy kończą się happy endem? Tak jak ostatnio „Doskonałe popołudnie”.

Czasami używam happy endu, ale bez przesady. Nie o to chodzi, by przekonywać, że na świecie jest ogólnie fajnie, bo przy takim założeniu byłbym jako autor martwy. Natomiast myślę o pewnej konstrukcji bohatera i o tym, czego w nim bronię.

Czego pan broni?

Wierzę w ludzi, którzy działają na rzecz własnego szczęścia, którzy pragną pozytywnej zmiany w swoim życiu. Nieważne, jak się te starania mojego bohatera skończą, szczęśliwie czy nie, ale sens jest w samym dążeniu, aby być kimś lepszym, i w działaniach w tym celu podejmowanych. Gdyby się przyjrzeć tym rzeczom, które napisałem i zrobiłem, i tym, które napiszę i zrobię, to są to historie o ludziach, którzy pragną być lepszymi niż są, którzy mają swoją godność i szukają wartości, które uczynią ich lepszymi. Dla mnie to coś pięknego, co mnie kręci i napędza do działania.

Krytycy próbują was trzydziestolatków jakoś nazwać. Ostatnio pojawił się termin „młodzi niezadowoleni”. Należy pan do tej grupy?

Nie należę do żadnej grupy – ani w teatrze, ani w kinie. Chociaż w teatrze przyjaźnie się trafiają, bo konkurencja jest tu mniejsza, jak nie zrobisz sztuki w jednym teatrze, to dostaniesz szansę w drugim. W kinie jest inaczej, dlatego że wszyscy startują do jednego koryta, ci, co robią filmy, mają w pogardzie tych, którzy nie robią, a ci, co nie robią, są przekonani, że ci, co robią, korzystają z układów itp. Na pokaz to zdarza się, że jest fajnie, fajnie, ale w gruncie rzeczy wszyscy mają wszystkich w dupie. Generalnie nie kolegujemy się.

A ogólniej – jakie jest to pańskie pokolenie trzydziestolatków?

Znakomite, jestem z nich dumny. Ostro walczą, nie narzekają, zakładają rodziny, robią wszystko, żeby utrzymać się na powierzchni. Przede wszystkim zaś nie nastąpiło dziedziczenie polskiej roszczeniowej postawy wobec życia.

Jest pan sam dla siebie autorem, zarówno w kinie jak i w teatrze. Nie zainspirowała pana dotychczas żadna książka młodego polskiego pisarza?

Nie, bo mnie interesują fabularne historie, a z tym jest krucho. Zresztą ostatnio wszyscy w Polsce mówią, że mamy do czynienia z kryzysem fabuły.

Czyta pan coś czasami?

Moja żona jest redaktorem w „Telewizyjnych wiadomościach literackich”, więc do naszego domu nadchodzą wszystkie literackie nowości. I nieraz coś czytam. Z tym że mam taką zasadę, iż nie otwieram w ogóle książki liczącej poniżej 300 stron. Bo to minimum. Tymczasem jest spora grupa autorów, których inwencja wyczerpuje się w okolicach setnej strony, nie ma tam fabuły, nie ma porządnie skonstruowanego bohatera, który czegoś chce, próbuje coś zrobić. A ja chciałbym wreszcie wziąć do ręki grubą cegłę, przeczytać zapierającą dech w piersiach, epicką, przenikliwą, panoramę losu już nie zbiorowości, lecz jednostki, ale umieszczonej w kontekście społecznym. Więcej takich historii znajduję w reportażach na łamach „Polityki” i „Gazety Wyborczej” niż w powieściach ostatnich 15 lat. Dzieją się historie na miarę Dostojewskiego, tylko nie ma ich kto opisać...

Dlaczego nie ma?

Bo nikomu się nie chce. Bo trzeba zrobić solidną dokumentację, a potem siąść na dupie i przez rok pisać. Prawdziwa praca literacka wymaga skupienia, dystansu, poświęcenia. O wiele przyjemniej machnąć 100 stron o bzykaniu w knajpie i słuchaniu modnych płyt, potem zostać gwiazdą blogów młodoliterackich, chodzić po warszawskich klubach i jeździć na promocje na jakieś drugorzędne targi książki.

Czy to, co się w ostatnich dniach w Polsce dzieje, to jest ciekawy temat?

Wartościowa sztuka nie powinna zajmować się ratowaniem demokracji ani dawać odporu manifestami. Moją niezgodą na to, co mi się nie podoba, co mnie wkurza, są wnioski, jakie widz wyciąga z opowiadanej przeze mnie historii, z analizy losu stworzonych przeze mnie postaci. Nie muszę protestować przeciwko becikowemu, ale mogę na przykład opowiedzieć historię dziewczyny, która „zalicza wpadkę” i zachodzi w ciążę, a jej ojciec mówi, nie przejmuj się, damy sobie radę, rząd nam pomoże... A potem się okazuje, że to był tylko tani chamski chwyt, a państwo bardziej zajmuje się nienarodzonymi niż narodzonymi...

Czyli nie trzeba krzyczeć wprost?

Jak się ma 20 lat, to można. Sam tak robiłem i byłem z siebie dumny, chociaż to było płaskie jak cholera... Z czasem ważniejszy jest dystans, chłodna obserwacja. W tej chwili najbardziej interesuje mnie opowiadanie z pozycji obserwatora – wycofany, tak jak tylko można, obserwuję cudze losy. To jest najciekawsze.

Jak się panu podobają nasze czasy?

Bardzo. Żyjemy w arcyciekawym miejscu i czasie. A już od ostatnich wyborów to po prostu czuję się jak rybka w oceanie, tyle jest tematów, za które można się złapać.

Co się zmieniło po wyborach?

Zrobiliśmy półtora kroku do tyłu w sytuacji, kiedy i tak trzeba ostro maszerować do przodu. W ciągu minionych piętnastu lat Polacy skrócili ogromnie dystans do Europy, społeczeństwo się gwałtownie laicyzuje, Kościół traci wpływy.

Jak to, a pokolenie JP II?

Fikcja. Kompletna bzdura.

W Ministerstwie Kultury powstaje właśnie program „patriotyzm jutra”.Którego próbkę pokazałem w sztuce „Cokolwiek się zdarzy, kocham cię”. Wraca byczek z Iraku i tłucze swoją siostrę, która żyje z przyjaciółką, bo to go jako Polaka obraża i poniża... Jak prostym ludziom nawpycha się do głowy, że jest teraz sezon na bicie pedałów, to oni biją. Pewnego procesu nie da się jednak powstrzymać, tym bardziej że następuje przyśpieszenie – kilkaset tysięcy młodych ludzi wyjeżdża do Anglii, widzą, jak wygląda świat, a potem wracają i rozsadzają te swoje kołtuńskie rodziny żyjące w dusznych miasteczkach. Chcę o tym napisać.

Jak pan przyjął zapowiedź wprowadzenia cenzury obyczajowej?

Szerokiej drogi. Tylko niech tę cenzurę wprowadzą. I to szybko. Gdyby oni byli serio, to tylko mógłbym się cieszyć, bo będę miał jeszcze więcej tematów i lepszą motywację do pracy. Ale oni, za przeproszeniem, tylko pieprzą. To jest takie bardzo polskie, wszystko kończy się na deklaracjach.

Zostawmy onych. Odniósł pan sukces. Nie ciągną pana jeszcze do seriali?

Założyłem sobie, że będę robił tylko filmy fabularne. Ostatnio doszedł teatr, ale niczego więcej robić nie chcę. Nie chcę i nie muszę, dzięki Bogu... Jak się pracuje poza Warszawą, to się nie dostaje propozycji, tylko trzeba je sobie samemu stwarzać. A jak sobie samemu składasz propozycję, to wybierasz najlepsze rzeczy. Mam kilka nowych projektów filmowo-tearalnych. Z pięć historii, które chcę opowiedzieć.

Jest to już gdzieś spisane?

Tu. (Wojcieszek puka się palcem w głowę).

Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Interesy Mastalerka: film porażka i układy z Solorzem. „Szykuje ewakuację przed kłopotami”

Marcin Mastalerek, zwany wiceprezydentem, jest także scenarzystą i producentem filmowym. Te filmy nie zarobiły pieniędzy w kinach, ale u państwowych sponsorów. Teraz Masta pisze dla siebie kolejny scenariusz biznesowy i polityczny.

Anna Dąbrowska
15.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną