Piotr Sarzyński: – Rodzice artyści, brat artysta. Domyślam się, że już od przedszkola nie rozstawał się pan z kredkami?
Tymek Borowski: – Otóż nie. Kompletnie nie miałem ochoty kontynuować rodzinnych tradycji. Zajmowałem się czytaniem książek popularnonaukowych i robieniem muzyki elektronicznej, zagrałem nawet kilka koncertów. W liceum myślałem o studiowaniu inżynierii dźwięku na politechnice. Właściwie dopiero pół roku przed maturą, z braku lepszego pomysłu, pomyślałem, że spróbuję zdawać na ASP. Wtedy po raz pierwszy wziąłem do ręki prawdziwe pędzle i farby. Nawet mi się spodobało, ale było sporo do nadrobienia. Na studia dostałem się dopiero za drugim podejściem. Ale oczywiście atmosfera domu sprawiła, że to był taki wybór domyślny, który cały czas gdzieś nade mną wisiał.
Kariera plastyczna starszego brata (Paweł „Boro” Borowski – przyp. red.) raczej pana motywowała czy onieśmielała?
Ani jedno, ani drugie. W momencie, gdy zdecydowałem się na studia artystyczne, brat już skręcił w stronę filmu. Z jego doświadczenia mogłem skorzystać wiele lat później, kręcąc swój film „How Culture Works?”.
Zaczął pan brawurowo, mając na koncie wystawy w znaczących galeriach jeszcze przed dyplomem obronionym w 2009 r. Malarstwo surrealistyczne, które pan wówczas uprawiał, było akurat na fali.
Kiedy zaczynałem, jeszcze nie było. Fakt, że wtedy zaczynały być znane np. prace Jakuba Juliana Ziółkowskiego, i niewątpliwie to mnie ośmielało. To był taki świeży powiew w polskiej, sproblematyzowanej i bardzo serio sztuce. Podobał mi się w tym powrót do klasycznego malarstwa, traktowanego trochę jak zabawa formą. Krytyk Kuba Banasiak nazwał ten nurt, do którego i mnie zaliczył, „zmęczonymi rzeczywistością”. Chyba nie do końca trafnie, bo było to raczej zmęczenie sztuką metaforyczną, sztuką łamigłówką, w której artysta stara się w swym dziele zaszyfrować jakiś komunikat czy przesłanie, a następnie widz ma za zadanie to rozszyfrować. Sztuką zaangażowaną społecznie, sięgającą po instalacje czy wideo-art.
Od której uciekaliście w oniryczne malarskie światy i klimaty?
Nie nazwałbym tego ucieczką. To była chęć zrobienia rzeczy niezdefiniowanych. Atrakcyjna wizualnie koncentracja dziwności, która niczemu nie służy i nic nie znaczy. Może wprawdzie inspirować widza, budzić w nim takie czy inne uczucia, ale niejako mimochodem, bo ja jako artysta precyzyjnie tego nie planowałem.
Mimo uznania krytyki szybko przestało to panu wystarczać. Zaczęło się malowanie za pomocą młotka czy rozszarpywanie płótna. A w końcu radykalne odejście od malarstwa.
Narastało we mnie poczucie, że coś mi ucieka, coś mnie omija. Przekonanie, że w świecie dzieją się różne ciekawe rzeczy, którymi ja się nie zajmuję, bo jestem od nich w swojej sztuce całkowicie odcięty. Dodatkowo miałem wrażenie anachroniczności używanych mediów, znanych od tysiąca lat, typu farby i pędzle. I oddalenia od narzędzi, które być może są dla mnie dużo bardziej poręczne, takich jak komputer, programy graficzne, fotografia cyfrowa. Musiałem spytać samego siebie: czy chcę prowadzić taki tryb życia, sam na sam ze sztalugą w pracowni. Codziennie, po ileś tam godzin? To poprowadziło mnie do dość radykalnego zerwania z bezideowym malarstwem i do zgłębiania poważnych życiowych zagadnień. Podszedłem do sprawy radykalnie: tylko techniki cyfrowe i praca w internecie. Żadnych wystaw. Żadnego zarabiania na sztuce.
Warto było?
Z perspektywy czasu ten radykalizm może się wydawać naiwny, ale miał swoje zalety. Pozwolił mi się wyłamać z różnych schematów i ograniczeń, w których tkwiłem, oraz patrzeć na świat z szerszej perspektywy. Zająłem się samorozwojem, robiłem rzeczy, które są użyteczne, założyłem studio graficzne. A przede wszystkim przekonałem się, jak bardzo ciekawe i inspirujące są wszystkie miejsca znajdujące się na skraju, pomiędzy różnymi tradycyjnie zdefiniowanymi dziedzinami.
Minęło trochę czasu i znów wrócił pan do malarstwa.
Uprawiając czyste malarstwo, miałem poczucie pewnego niedopasowania do rzeczywistości, ale robiąc grafikę użytkową i internetową awangardę, czułem, że też nie do końca mi to wystarcza. Dużo czasu zajęło mi pogodzenie walorów czysto wizualnych i praktycznych. Nawiasem mówiąc, opozycja między tzw. sztuką czystą a użytkową jest pozorna. Każda dobra sztuka jest użytkowa. Nawet jeśli jest to abstrakcyjny, bezideowy obraz, a ma jakiś pozytywny wpływ na tego, kto go ogląda (rozbawia, wprowadza w dobry nastrój), to już się staje sztuką użytkową. Przyjęcie tej perspektywy pozwoliło mi przestać oddzielać różne dziedziny mojej aktywności. Projektowanie traktować jako fuchę, coś gorszego, a malarstwo jako przyjemność, choć nieużyteczną. Pozwoliłem, by to się zintegrowało.
I na czym owa integracja polega?
Posłużę się przykładem. Obecnie tworzę cykl tradycyjnie malowanych obrazów, do których dołączone są instrukcje obsługi. Te prace mają służyć pewnemu fitnessowi intelektualnemu. Instrukcja obsługi sugeruje, do jakich metaforycznych rozważań i do jakich refleksji nad rzeczywistością dany obraz może nam służyć. To połączenie artystycznego gestu i abstrakcyjnej sztuki z codzienną użytecznością.
Pańskie abstrakcyjne portrety, malowane na podstawie pogłębionych wywiadów z portretowanymi, to także taka próba godzenia obu światów?
Tak. Najpierw przeprowadzam rozmowę, a następnie uważnie ją analizuję i staram się odnaleźć w niej najważniejsze wątki, cechy szczególne danej osoby. A później stawiam sobie pytanie typu: a gdyby mój rozmówca był meblem, to jak by wyglądał z jego zestawem cech fizycznych, psychicznych i emocjonalnych? Nie zbudowałem żadnego algorytmu, który pozwoliłby mi przekładać informacje na obraz. Wszystko polega na wczuciu się, uruchomieniu wyobraźni i intuicji, które pozwolą przekształcić informacje na impresyjne, metaforyczne obrazy. Teraz pracuję nad pierwszym portretem instytucji. To będzie Galeria Arsenał w Białymstoku.
Coraz częściej spotykam się z artystami, którzy w swej twórczości próbują budować mosty między sztuką a nauką. To dotyczy całej trójki nominowanych do Paszportów POLITYKI w ubiegłym roku, czyli Normana Leto, Bownika, Jakuba Woynarowskiego. Teraz pan…
Zawsze pociągało mnie szukanie zasad i praw rządzących otaczającym nas światem. Począwszy od czytanych w dzieciństwie książek popularnonaukowych, przez filmy, których byłem współautorem „How Art Works?” i „How Culture Works?”, a kończąc na rzeczach, które ostatnio najbardziej mnie zajmują, dotyczących prawdopodobieństwa i losowości. A inni? Nie odpowiem za nich, ale proszę spojrzeć, jak potrzeba naukowego czy popularnonaukowego oglądu świata staje się coraz powszechniejszą narracją. Wykłady TED stały się nieprawdopodobnie popularne. Słynna sztuka krytyczna sprzed 15–20 lat odzwierciedlała głównie perspektywę nauk społecznych i humanistycznych, aspekty semiotyczne, socjologiczne, antropologiczne. Teraz uwaga przechyliła się ku naukom ścisłym. To kwestia szerszej zmiany w kulturze, nie tylko w sztuce.
Często współpracuje pan w parach lub zespołach. To dziś rzadkość. Co panu daje taka artystyczna kooperacja?
Wymianę idei, synergię. Przekonanie, że odbijając sobie nawzajem pomysł, można osiągnąć dużo więcej. Leon Tarasewicz, u którego studiowałem, zauważył kiedyś, że dzięki współpracy człowiek daje sobie większe przyzwolenie na robienie rzeczy „na granicy”. Gdy się odpowiedzialność rozkłada na dwie osoby, to ośmiela do działań nieszablonowych, bardziej odważnych. Żałuję, że artyści tak rzadko kooperują. W innych dziedzinach to norma – wystarczy popatrzeć na kategorie Paszportów POLITYKI. Praktycznie wszędzie mamy do czynienia ze współpracą i chyba tylko literatura jest zajęciem jeszcze bardziej samotniczym.
Ma pan opinię artysty łatwo trafiającego do odbiorcy. To zarzut czy komplement?
Ja odbieram to jako komplement. Współczesna sztuka jest często hermetyczna. Dzieła są osadzone w specyficznych kontekstach i trzeba te konteksty znać, by ową pracę docenić i zrozumieć. Ja przyjąłem inną drogę: staram się, by wszystko, co jest potrzebne do odbioru, zawierało się w samym dziele, bez dodatkowych eksplikacji. Czy w kinie rozdają książeczki, które tłumaczą, o co chodziło reżyserowi? Nie. A w sztuce współczesnej takiego wyjaśniania jest mnóstwo.
Niedawno pisał pan: „Terytorium sztuki współczesnej to unieważnione pole”. Brzmi bardzo poważnie.
Trzeba oddać honor współczesnym artystom i kuratorom wystaw, że często podejmują tematy ważne ze społecznego czy filozoficznego punktu widzenia. Ale bardzo rzadko są to wypowiedzi, które miałyby szansę realnie wpływać na odbiorcę, a tym bardziej na rzeczywistość. Które mogłyby zmieniać czyjeś myślenie, kogoś do czegoś przekonać. Słowem, są nieskuteczne. W ostatecznym rozrachunku okazuje się, że to nic więcej jak sztuka, a wszelkie ambicje zmieniania świata pozostają daremne. Bywają ciekawe same w sobie, ale rozpatrywane w kategorii „open” – rozczarowują. Proszę zauważyć, że film, literatura czy teatr znacznie bardziej kształtują dziś odbiorcę i jego poglądy. Nie dziwi mnie zatem widoczny transfer artystów wizualnych w stronę filmu. Bo szukają, świadomie lub podświadomie, mediów, które są znaczące. Tymczasem współczesna sztuka coraz bardziej jest traktowana w społeczeństwie jako zbiór niepoważnych, marginalnych, wsobnych praktyk. Dlatego zależy mi na lokowaniu tego, co robię, w szerokim kontekście kultury tak, bym mógł konkurować o uwagę widza z innymi produktami kultury. Chcę robić taką sztukę, która funkcjonowałaby świetnie także poza kontekstem świata sztuki. Mam nadzieję, że trochę mi się to udaje.
rozmawiał Piotr Sarzyński
Wybrane prace artysty na: polityka.pl/paszporty
***
Tymek Borowski – ur. 1984 r. w Warszawie. W 2009 r. ukończył stołeczną ASP w pracowni malarskiej Leona Tarasewicza. Zaczynał od malarstwa bliskiego poetyce surrealizmu. Po kilku latach poświęcił się graficznym i filmowym projektom edukacyjnym (m.in. filmy „How Culture Works?” i „How Art Works?”), by w ostatnim czasie ponownie wrócić do malarstwa. W minionym sezonie miał dwie bardzo udane indywidualne wystawy: w BWA Olsztyn „Nie ma czegoś takiego jak sztuka” oraz w Galerii Arsenał w Białymstoku „Wszyscy potrzebują zasad, ale każdy potrzebuje innych”.