Dokument bez tytułu
Paszporty POLITYKI

Dlaczego nie byliśmy Charlie

Agnieszka Holland o tym, dlaczego kultura jest tak ważna

„Empatię i wyobraźnię uruchamia sztuka i kultura. Widać u nas nie ma ona przełożenia na myślenie i odczuwanie obywateli, nawet tych najbardziej świadomych”. „Empatię i wyobraźnię uruchamia sztuka i kultura. Widać u nas nie ma ona przełożenia na myślenie i odczuwanie obywateli, nawet tych najbardziej świadomych”. Karolina Poryzała / HBO
Rozmowa z Agnieszką Holland – reżyserką, zdobywczynią przyznawanej przez POLITYKĘ i ZAiKS nagrody Kreatora Kultury – o tym, jak marginalizowanie kultury sprawiło, że dziś ludzie nie rozumieją „Idy”.
Agnieszka Holland: „House of Cards” to serial filmowych reżyserów – zaczął i sformatował go David Fincher, i producentom zależy, by nie zaniżyć poziomu dalszych sezonów.materiały prasowe Agnieszka Holland: „House of Cards” to serial filmowych reżyserów – zaczął i sformatował go David Fincher, i producentom zależy, by nie zaniżyć poziomu dalszych sezonów.

Rozszerzona wersja wywiadu, który ukazał się w papierowym wydaniu POLITYKI Nr 9/2015 (2998)

Janusz Wróblewski: – Odbierając nagrodę POLITYKI, zarzuciła pani Polakom, że nie solidaryzowali się z Francuzami po atakach na „Charlie Hebdo”. Dlaczego ma to źle o nas świadczyć?

Agnieszka Holland: – Nie jest moją rolą stawianie zarzutu jakimkolwiek nacjom. Ale określone zachowania społeczne, reakcje na wydarzenia lub ich brak świadczą o głębszych zjawiskach i mogą budzić pytania i niepokój. Przypomnę, co się stało. Dwójka islamskich fundamentalistów wtargnęła do redakcji satyrycznej gazety, która za swą misję uznaje walkę za pomocą ostrych satyrycznych rysunków i artykułów z wszelkimi objawami autorytaryzmu, fundamentalizmu, fałszywej politycznej poprawności, nowomowy i kłamstw polityków oraz obłudy różnych Kościołów. Następnymi ofiarami tej grupy terrorystów byli policjanci i francuscy Żydzi – klienci sklepu koszernego. Rozstrzelano 12 osób, wśród nich kwiat francuskiego dowcipu rysunkowego. Tak jakby zastrzelili w Polsce za jednym zamachem Mleczkę, Sawkę, Raczkowskiego i Andrzeja Krauze. Zaatakowano ludzi o określonych, lewicowych poglądach, odważnych i konsekwentnych dziennikarzy, obrońców wolności słowa i świeckiego państwa. Dlatego wiele osób na całym świecie utożsamiło się z hasłem „Je suis Charlie”. Nie dlatego, że szczególnie im się podoba twórczość zamordowanych rysowników albo że podzielają ich poglądy. Dlatego po prostu, że bliska jest im praktyczna idea wolności słowa i że wstrząsnęła nimi zbrodnia, która symbolicznie uderzyła we wszystkie wartości. We Francji ludzie wyszli na ulice – wielomilionowa republikańska manifestacja okazała się największą od wyzwolenia, demonstracje solidarności odbyły się również w wielu krajach – w całej Europie, w Amerykach, nawet w Mongolii. Natomiast nikomu w Polsce nie przyszło do głowy, żeby się skrzyknąć i pójść na przykład pod francuską ambasadę. Albo pod pomnik – niedawno odsłonięty – wolnego słowa na Mysiej, przed urzędem cenzury z czasów PRL. Miejsc jest wiele. Musiałam się zastanowić: dlaczego?

Wydawało się widocznie, że nas to nie dotyczy.
To oczywiście nieprawda. Nie tylko dlatego, że świat jest połączony i że problemy jednych odbijają się na innych. Ciężary innych musimy nosić – chcemy czy nie. Ale również dlatego, że w naszej świeżej i słabo zakorzenionej demokracji mamy wielkie problemy ze zrozumieniem i realizowaniem naszych podstawowych wolności. Pamiętamy, że niedawno odwołano w Poznaniu przedstawienie teatralne z obawy przed rodzimymi fundamentalistami, na czele których stał lokalny biskup wspomagany przez lokalnego prezydenta miasta. Podobne naciski zdarzają się częściej w różnych polskich miastach. Wielu silnym grupom interesu w Polsce wydaje się, że demokracja polega na bezwarunkowym dyktacie większości i że wszyscy muszą żyć i działać wedle jednego strychulca. Brakuje elementarnej tolerancji dla praw i poglądów innych, szczególnie słabszych czy mniejszości.

A przede wszystkim brakuje empatii.
Empatię i wyobraźnię uruchamia sztuka i kultura. Widać u nas nie ma ona przełożenia na myślenie i odczuwanie obywateli, nawet tych najbardziej świadomych. Nie spodziewałam się bowiem tłumów w Warszawie w odruchu solidarności z zamordowanymi – choć kiedy u nas w grudniu ’81 wprowadzono stan wojenny, dziesiątki tysięcy Francuzów wyszło na ulice. Ale myślałam, że ruszą się choć dziennikarze, twórcy, ci, których to bezpośrednio dotyczy. Zamiast usłyszałam narzekania na „zły smak” rysunków zamordowanych autorów. Albo to słynne „ale”: bardzo źle się stało, ALE sami sobie byli winni: po co prowokować islamistów, którzy w przeciwieństwie do indyferentnych Europejczyków traktują poważnie swego Boga? Można było niemalże czuć jakieś ciche przyzwolenie na te zbrodnie, a przynajmniej ich lekceważenie.

I to wydało się już pani niebezpieczne?
Szczególnie w perspektywie stojących przed nami zagrożeń. Zanik poczucia solidarności wśród naszych obywateli uderza nie tylko w przypadku francuskich ofiar – ostatnie protesty rolników, którzy blokują drogi swymi pięknymi ciągnikami, są – według słów ich przywódcy – wywołane między innymi niezgodą na pomoc udzielaną przez polski rząd walczącej Ukrainie. Przeciw takiej pomocy (w postaci przyznawanych ukraińskim studentom stypendiów) protestują też niektórzy polscy studenci, a więc nasza wychowana już w wolnej Polsce młodzież… Jeśli chodzi zaś o relatywizacje fundamentalizmów, to ustępując im – grzęźniemy coraz głębiej; „Charlie Hebdo” nie rysowało Mahometa ot tak, dla zabawy. Te – jak je określił jeden z naszych, pożal się Boże, polityków – „infantylne” rysunki były reakcją na wydany przez ajatollahów wyrok śmierci na Salmana Rushdiego za jego wielką powieść „Szatańskie wersety”. Jak pamiętamy, pisarz ukrywał się latami, zamordowano jego wydawców. Ofiarami innych zbrodni ekstremistów padali Żydzi, Amerykanie, pracownicy organizacji charytatywnych i międzynarodowych, również Polacy, dziennikarze… Jedną z odpowiedzi na to krwawe rozpasanie były karykatury Mahometa w duńskim piśmie, a potem okładki „Charlie Hebdo”. Ostatnie dni przyniosły kolejne akty terroru ze strony ekstremistów – w Kopenhadze, w Egipcie. Czy twórcy, wydawcy, księgarze mają się poddać szantażowi terrorystów? Czy Żydzi powinni się zacząć ukrywać, a chrześcijanie w krajach islamu zmienić wiarę? Czy świeckie demokratyczne państwa powinny zawiesić swoje prawa? Jeśli wejdzie się w logikę „nieprowokowania”, wtedy właśnie – a nie kiedy zapanuje „genderowe rozpasanie” zagrażające „białej Europie” – skończy się nasza z trudem, kosztem ogromnych cierpień budowana Europa – Europa pokoju, demokracji i praw człowieka.

Wyraziła też pani poparcie dla Zygmunta Miłoszewskiego zarzucającego polskim elitom politycznym, że mają tupet przychodzić na imprezę ludzi kultury. Na czym polega ten konflikt urzędników i artystów?
To nie konflikt. To jest całkowity, głęboki, wieloletni brak zrozumienia i dialogu. Politycy III RP – w swej ogromnej większości – nie rozumieją i nie doceniają społecznej i tożsamościowej funkcji kultury. Jeśli poświęcają jej jakąś uwagę, to przy okazji takich eventów – i to właśnie chciał wyrazić Zygmunt Miłoszewski. Ale nie o artystów tu chodzi. Ich pauperyzacja, śmiesznie niskie płace, brak elementarnego wsparcia państwa dla spraw socjalnych twórców jest po prostu efektem tego, jak władze – a wskutek braku edukacji również opinia publiczna – traktują kulturę. Jako coś niestety zwyczajowo nieuniknionego – więc musimy czasem budować jakieś sale koncertowe i muzea – ale głęboko nieistotnego. Najlepszym przykładem jest tu potraktowanie przez polityków mediów publicznych – ich funkcja kulturotwórcza, edukacyjna, informacyjna zostały zredukowane do minimum. Istotne są tylko jako przydatne platformy wyborcze. Kolejne ekipy traktują je jak łup, nie jak obowiązek.

Jakie sprawy polskiej kultury uważa pani za najpilniejsze do załatwienia?
Częściowo ujął to już Pakt o Kulturze sformułowany przez Obywateli Kultury. Ale wydaje mi się, że dziś dobrze byłoby otworzyć szeroką debatę społeczną i dyskusję z politykami o tym, jakie miejsce powinna zajmować kultura w naszym życiu i w naszym budżecie. Nie można pominąć tego, jak żyją ci, którzy kulturę tworzą i rozpowszechniają. Hejtujące media i internet widzą tylko wierzchołki góry lodowej: zarobki najsłynniejszych, przede wszystkim celebrytów. To nikły procent. Przeciętny pracownik kultury, z twórcami włącznie, zarabia poniżej średniej krajowej, bliżej do minimum – mówiła o tym niedawno pani minister Omilanowska. Do tego nie ma żadnej pewności stałości zatrudnienia i płacy, socjalnie jest pariasem – nie może wziąć kredytu, nie stać go na prywatne ubezpieczenie, a innego mieć nie może. Ale najgorsze jest to, że przez konsekwentny brak edukacji, niedoinwestowanie lokalnych instytucji kultury, spychanie tej kultury – centralnie i samorządowo – na odległy plan, wychowaliśmy społeczeństwo wtórnych analfabetów, którym można wszystko wmówić, bo nikt im nie dał narzędzi krytycznego myślenia, umiejętności absorbowania bardziej skomplikowanych treści.

A o czym świadczą awantury wokół „Idy”? Uważa pani, że mówienie o antypolonizmie i antysemityzmie tego filmu jest bezzasadne?
Awantura wokół „Idy” świadczy dokładnie o tym, o czym mówię. Polacy, nawet przedstawiciele intelektualnej lewicy – którzy przynajmniej obejrzeli film, choć go nie zrozumieli – utracili narzędzia do bezinteresownego odbioru dzieła sztuki. Wpisują w nie natychmiast swoje polityczne lęki i stereotypy. Wszystko traktują ideologicznie, zero-jedynkowo, konfrontacyjnie. Zapominają, że główną funkcją sztuki nie jest pouczanie, osądzanie, statystyczne wyważanie racji, że jej istotą jest pokazywanie złożoności losów ludzkich, ekspresja wyobraźni, egzystencjalnej rozpaczy i nadziei, poszukiwanie światła i piękna, stawianie pytań, prowokowanie, wzruszenie, empatia.

Czy „Ida” zasłużyła na Oscara?
Zdecydowanie. To najoryginalniejszy, najmocniejszy i jednocześnie najskromniejszy film zeszłego sezonu, z tych które przebiły się do szerszej świadomości odbiorców. Mówi o specyficznych polsko-żydowskich sprawach w określonym momencie historii, ale tak uniwersalizuje doświadczenie swych bohaterów, zostawia w przestrzeni dzieła tyle miejsca dla najróżniejszych wrażliwości, że mogą się z nim emocjonalnie zidentyfikować widzowie z najodleglejszych kultur. Siła obrazu tego filmu (a to w kinie bodajże najważniejsze, chyba już o tym zapomnieliśmy) sprawia, że kiedy ogląda się go wśród dziesiątek innych filmów, to właśnie „Ida” pozostaje w naszej pamięci, wpisuje się w matryce naszej wyobraźni.

Za kilka miesięcy na stanowisku szefa Polskiego Instytutu Sztuki Filmowej nastąpi zmiana. Jak pani ocenia osiągnięcia odchodzącej Agnieszki Odorowicz?
Generalnie pozytywnie. Kino polskie przez te dziesięć lat odrodziło się z martwych i funkcjonuje dziś jako jedna z bardziej dynamicznych kinematografii na mapie Europy. Produkcja wzrosła dziesięciokrotnie, jakość filmów również – „Ida” jest tego najbardziej spektakularnym przykładem, ale nie jedynym. Co najważniejsze, polscy widzowie wrócili do kin na polskie filmy. Pani dyrektor zdobyła się na coś, na co rzadko godzą się rządzący – podzieliła się władzą (ale i odpowiedzialnością) z ekspertami wyłanianymi spośród najważniejszych polskich twórców filmowych. Oczywiście przez te lata nie obyło się bez błędów i potknięć. Kuleje współpraca międzynarodowa i w ogóle kontakty z liczącymi się światowymi producentami, dystrybutorami, festiwalami, agentami sprzedaży. Niektóre decyzje mogą być obciążone osobistymi uprzedzeniami, niektóre procedury PISF-u są zbyt biurokratyczne i nieracjonalne, młyny mielą czasem zbyt wolno. Ale aktywa przeważają.

Rok temu objęła pani funkcję przewodniczącej Europejskiej Akademii Filmowej. Jakie wyzwania stoją dziś przed kinem europejskim?
Niezmienne od momentu jej powstania. Chodzi o to, by wspólnie promować europejskie kino w Europie i poza nią. Bo widać wyraźnie, że kino europejskie – przy całej swej narodowej i językowej wielości – wyróżnia się, szczególnie na tle kina amerykańskiego, odrębnym podejściem do twórczości, do poruszanych tematów, do sposobu opowiadania. Równolegle do rozwoju współpracy gospodarczej i politycznej w Europie zaczęły się rozluźniać więzy między kulturami poszczególnych krajów, zaczęła zanikać wzajemna ciekawość. Na przykładzie kina widać to bardzo wyraźnie – w ciągu ostatnich już kilkudziesięciu lat zainteresowanie filmami europejskimi poza własnymi rynkami poszczególnych kinematografii systematycznie maleje. Ma to fatalny skutek nie tylko dla ekonomii europejskiego kina, ale też dla jakości europejskiej wspólnoty – zredukowanie tożsamości europejskiej do dziedzin czysto pragmatycznych nie tworzy dostatecznego spoiwa.

A jeśli chodzi o samo europejskie kino?
Widzę jego słabości. Każdy rok przynosi kilka prawdziwie ważnych dzieł, niektóre z nich zostaną. Ale wydaje się, że mimo kryzysu zbyt łatwo jest zrobić film, zbyt wiele jest filmów błahych, które nie obchodzą nikogo. Do tego zjednoczona strategia festiwali, krytyków filmowych i dystrybutorów praktycznie wypłukała z produkcji tzw. kino środka – filmy, które w atrakcyjny sposób opowiadają skomplikowane historie, dostarczając widzowi emocji, rozrywki i refleksji jednocześnie. Teraz większość filmów to albo niszowe produkcje festiwalowe, albo wielkobudżetowe filmy efektów specjalnych, kino familijne, animacja, komedie romantyczne. Na tym drugim biegunie brylują Amerykanie – oni mają kasę i światową dystrybucję. Kino środka rezerwują dla kilkunastu produkcji na sezon Oscarów. Ale Amerykanie mają inteligentne, innowacyjne seriale telewizyjne, które to kino środka zastępują. Europejczycy mają głównie nisze i lokalne hity.

Sądzę, że paradoksalnie powodzenie u widowni ostatnich polskich filmów jest spowodowane tym, że mieszczą się one właśnie w tej formule „kina środka”. Bardziej wyrafinowane filmy – np. „Ida”, „Hardkor disco”, „W sypialni” czy „Huba” – w Polsce przepadają. Warto na pewno oswajać widownię z oryginalniejszymi środkami wyrazu.

Ale również „festiwalowe” kino fabularne nie powinno się zamykać w sprawdzonych formułkach, bo grozi mu uwiąd. Przykładem był ostatni festiwal w Wenecji, gdzie najlepsze okazały się film dokumentalny i miniserial Lisy Cholodenko dla HBO.

Stacje telewizyjne coraz częściej zamawiają seriale na podstawie już powstałych filmów fabularnych. Ostatnio popularne stało się „Fargo”. Pani też zrealizowała serialową wersję „Dziecka Rosemary”. Po co się to robi?
Poddaje się recyklingowi historie, których nowa widownia nie pamięta już zbyt dobrze. Czasem szuka się dla nich nowego zupełnie formatu – jak w wypadku „Fargo”, to serial wieloodcinkowy. Czasem naświetla się też inaczej treści. W końcu sztuki teatralne też grywa się przez wieki w wielu różnych inscenizacjach.

Recepcja „Dziecka Rosemary” nie była najlepsza. Nie żałuje pani tej decyzji?
Nie, w ogóle. Nie był to mój najukochańszy film Polańskiego, więc choć wiedziałam, że nowa realizacja kultowego filmu zawsze rozjusza krytykę. Żal by mi było nie spróbować takiego gatunku: między horrorem, jego pastiszem a dramatem psychologicznym.

Oczywiście nie miałam tej wolności, którą w latach 60. cieszył się Roman – pracowałam w końcu dla amerykańskiej telewizji, networku na dodatek, nie kabla (to wielka różnica!), chcieli czegoś bardziej popowego, bardziej dosłownego, stawiali różne ograniczenia. Ale i tak byliśmy dość zadowoleni z rezultatu. Mieliśmy nawet kilka dobrych recenzji, na przykład w „New York Timesie”. Niestety NBC wpadło na nieszczęśliwy pomysł, by puścić „Dziecko Rosemary” w Dzień Matki. Spalili sobie dużą część widowni. W Stanach perwersja nie popłaca.

Pracowała pani ostatnio nad trzecim sezonem „House of Cards”. To jakby rewers polskiej „Ekipy”. W którym świecie czuła się pani lepiej i dlaczego?
„Ekipa” wyniknęła z potrzeby dowartościowania realnej polskiej polityki: pokazania, że ludziom, którzy ją uprawiają, może chodzić o coś więcej niż władza i kasa, a do tego sprowadzała ich działania propaganda i tak odbierała politykę większość opinii publicznej. Mieliśmy wrażenie, robiąc ten serial, że tworzymy coś pożytecznego i zupełnie nowego na polskim rynku. No i odkryliśmy prawdziwy talent scenariopisarski, naprawdę, na skalę europejską, w osobie Wawrzyńca Smoczyńskiego. Niestety, zakopał swoje najcenniejsze talenty, żeby pracować dla waszej gazety. Może jeszcze kiedyś zmieni zdanie!

„House of Cards” nie ma edukacyjnych czy obywatelskich ambicji?
To nie jest realistyczna opowieść, mimo że starannie oddaje szczegóły – to dzieło jakby operowe, quasi-szekspirowskie, przesadzone, a jednocześnie głęboko prawdziwe – obnaża realnych polityków, bo pokazuje ich najbardziej wstydliwe sny. To nie przypadek, że politycy na całym świecie namiętnie oglądają ten serial (na szczęście nie tylko oni, także miliony abonentów i drugie tyle piratów) – marzą, by mieć taką bezwzględność i swobodę działania, jaką zdobył sobie Frank Underwood.

Jak doszło do tego, że stanęła pani na planie tego serialu?
To jest serial filmowych reżyserów – zaczął i sformatował go David Fincher, i producentom zależy, by nie zaniżyć poziomu dalszych sezonów. Więc nie tylko w Polsce propozycję, żeby tam reżyserować, uznaje się za honor. Trudno mi było odmówić, sama byłam zbyt ciekawa, jak to się robi.

Co wymagało największej dyscypliny? Czy miała pani wpływ na rozwój i kształt fabuły?
Pod względem wyzwań realizacyjnych to nie był najtrudniejszy z seriali, które kręciłam w Ameryce. Wszystko było już dobrze naoliwione, większość scen rozgrywa się w świetnie zbudowanych dekoracjach, aktorzy wiedzą doskonale, co grają, styl w głównych zarysach jest określony, mogłam go tylko ciuteńkę poszerzyć, dodać szczyptę swojej wrażliwości. Mogłam też coś dać z siebie pozostałym aktorom, główna dwójka wie tyle o postaciach, że tylko czasem można im coś poddać albo skrytykować, reżyser jest w takim wypadku taką lampką kontrolną. Przyszłam pod koniec trzeciego sezonu, więc byłam dla nich całkiem nowym, obcym bytem. Przez kilka pierwszych dni stwarzało to pewne napięcie, ale potem pracowało się nam już harmonijnie.

Główny scenarzysta – Beau Willimon – jest młodym, zdolnym dramatopisarzem i okazał się bardzo, chyba z moich doświadczeń najbardziej, otwarty na sugestie, krytykę i pomysły. Głównie ze strony wiodących aktorów i swych partnerów pisarskich, ale słuchał też reżyserów, w każdym razie mnie słuchał. Mam więc swój drobny udział w tym, jak sezon się kończy.

W jakim stopniu morderczy świat intryg „House of Cards” oddaje rzeczywiste napięcia w amerykańskiej polityce? I skąd ta zawrotna popularność serialu?
Serial świetnie łączy prawdy czy przeczucia na temat stanu dzisiejszego świata polityki i kreuje dwójkę fascynujących bohaterów – są jak z Makbeta, ale pozbawieni wyrzutów sumienia, piękni, mocni, inteligentni, totalnie narcystyczni, mają wdzięk i na swój sposób bardzo się kochają. To obrzydliwe postacie, ale widz im sprzyja i pragnie, by wygrali. Ten paradoks – moralnie bardzo dwuznaczny – nakręcił już powodzenie kilku bardzo oryginalnych seriali – choćby „Dextera” czy „Breaking Bad”... Widać ludzie dziś tęsknią za złem, oby nie otrzymali go niebawem w nadmiarze w realu.

Trzecia seria rozpoczyna się od objęcia prezydentury przez cynicznego kongresmena Francisa „Franka” Underwooda. Co panią pociąga, fascynuje w tej postaci?
W trzecim sezonie (o którym nie mogę mówić w szczegółach, póki nie będzie miała premiery, zachęcam zresztą polskich widzów, by nie piratowali, ale obejrzeli to legalnie. Będzie okazja, bo już dzień po premierze amerykańskiej SERIALE+, kolekcja VOD platformy nc+ pokazuje wszystkie odcinki nowego sezonu) najciekawsze jest to, co może, a czego nie może Frank Underwood jako prezydent. Czy ma większe możliwości realizowania swych planów, czy też okazuje się, że tam – na górze – egzekwowanie władzy jest o wiele bardziej skomplikowane. Kevin jest wielkim aktorem i bez niego serial nie miałby połowy swej wartości. Ale jestem równie zafascynowana postacią Claire i grą Robin Wright, która okazała się zresztą bardzo zdolną reżyserką – w zeszłym sezonie wyreżyserowała odcinek, w tym już dwa.

Jakim aktorem jest Kevin Spacey? Jak wiele wnosi do tej postaci?
Kevin jest niebywale przygotowany – ma wszystko przemyślane w szczegółach, zawsze zna tekst na blachę, nigdy nie spóźnia się na plan. Jest przy tym prawdziwym komediantem – publiczność go rozgrzewa, najlepiej się bawił w scenach, gdzie miał przed sobą wielu statystów. To aktor świadomy, intelektualny, ale potrafi też szalenie prawdziwie i oryginalnie zagrać emocje. Trzyma dystans i w trakcie realizacji stara się za bardzo nie wychodzić z roli.

Czy możemy dziś mówić o kryzysie przywództwa w skali globalnej, co sugeruje temat tego serialu?
Nie trzeba było tego serialu, żeby zobaczyć kryzys współczesnego przywództwa. To wynika z pewnego zużycia, kryzysu systemów demokratycznych. Ale brak wyrazistych, mocnych osobowości politycznych z wizją i charakterem, zdolnych zachęcić społeczeństwa do współodpowiedzialności za swój kraj, Europę i świat – tylko ten kryzys demokracji napędza. Wydaje mi się, że rządzi nami pokolenie narcyzów, te powojenne pokolenia, głównie mężczyźni zresztą, zostały wychowane na egoistycznych bobasów, którym zależy w pierwszej kolejności na własnych profitach i przyjemnościach, a politykę traktują bardziej jak grę niż jak służbę. Nie mam pojęcia, co by się musiało wydarzyć, by się to zmieniło. Boję się, że coś bardzo dramatycznego.

Jakie argumenty przemawiają dziś za realizacją telewizyjnych seriali?
Widzowie je pokochali. Wielu młodych ludzi nie chodzi już do kina – oglądają seriale często w jednym ciągu lub – druga skrajność – krótkie filmiki na YouTube. To zmienia percepcję kina. Dlaczego trzymać się tego sztywnego dwugodzinnego schematu? Świat jest coraz bardziej złożony i krótkie w sumie opowiadanie, jakim jest film pełnometrażowy, nie wystarcza, by pokazać totalność jakichś zdarzeń. Dla aktorów te dłuższe formy są też korzystne – można zbudować złożone postacie. Serial odpowiada na głód, na jaki odpowiadała w XIX w., po rewolucji industrialnej, wielka powieść realistyczna. Dziś też jesteśmy po rewolucjach: informatycznej i obyczajowej, i ludzie strasznie są w tym nowym świecie zagubieni. Seriale mogą go jakoś przyswajać albo tworzyć światy alternatywne. To bardzo pociągające, również dla reżyserów i scenarzystów.

W niedługim czasie przymierza się pani do ekranizacji powieści Olgi Tokarczuk „Prowadź swój pług przez kości umarłych”. O czym ten film będzie?
O kobiecie w moim wieku, która chce zmieniać świat. O tym, jak dobro i słuszność mogą rodzić zło. Taka anarchistyczno-ekologiczna feministyczna tragikomedia kryminalna. Rodzaj filmu, jakiego nigdy dotąd nie robiłam, więc odczuwam tremę, ale i podniecenie.

Proza Tokarczuk uchodzi za niefilmową.
Nie myślę, by taka była. Na pewno świetnie nadają się do sfilmowania jej opowiadania, dziwi mnie, że – poza „Żurkiem” – nikt się za nie nie zabrał. Ta konkretnie powieść wydawała się z pozoru najłatwiejsza do adaptacji. Ale nieźle się z tym scenariuszem namęczyłyśmy i wciąż jeszcze nad nim pracujemy.

Prowadzi pani bardzo intensywne życie zawodowe. Skąd pani czerpie na to wszystko energię?
Hrabal w „Perełkach na dnie” mówił: „Jest to we mnie jak w kozie”. Nie wiem dokładnie, co miał na myśli, ale nie mam też lepszej odpowiedzi.

rozmawiał Janusz Wróblewski

Partnerem nagrody Kreator Kultury jest ZAiKS.

Polityka 9.2015 (2998) z dnia 24.02.2015; Kultura; s. 80
Oryginalny tytuł tekstu: "Dlaczego nie byliśmy Charlie"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Interesy Mastalerka: film porażka i układy z Solorzem. „Szykuje ewakuację przed kłopotami”

Marcin Mastalerek, zwany wiceprezydentem, jest także scenarzystą i producentem filmowym. Te filmy nie zarobiły pieniędzy w kinach, ale u państwowych sponsorów. Teraz Masta pisze dla siebie kolejny scenariusz biznesowy i polityczny.

Anna Dąbrowska
15.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną