Piotr Sarzyński: – I pomyśleć, że mogłaby pani teraz projektować wielkie pomniki.
Julita Wójcik: – Nie mogłabym. Domyślam się, że to aluzja do moich studiów. Ostatnio wiele osób dziwi się, że skończyłam studia na ASP w Gdańsku na klasycznym wydziale rzeźby u prof. Franciszka Duszeńki – autora monumentalnych, martyrologicznych założeń pomnikowych, formalnie bardzo pięknych. Ale już podczas studiów miałam sporo wątpliwości, czy odpowiada mi tradycyjna droga artystyczna typu: tworzę rzeźby w pracowni, wstawiam je do galerii, odbywa się wernisaż z przemówieniami itd. Zawsze bardziej interesowało mnie eksperymentowanie. Na początku eksperymentowanie z formą, później z galerią, instytucją, a następnie z przestrzenią publiczną.
We wszelkich pani biografiach jest zastanawiająca luka; studia ukończone w 1997 r., a pierwsza wystawa – w 2000.
Rzeczywiście, był to czas, w którym w zaciszu domowym dokonywałam przewartościowania. Dużo szydełkowałam, szukając rozwiązań na to, jak tworzyć sztukę, która byłaby potrzebna. W tym okresie zatrudniłam się także na etacie, aby sprawdzić, jak to jest. Pracowałam w Teatrze Muzycznym w Gdyni na stanowisku plastyka. To było dla mnie zupełnie nowe doświadczenie. Projektowałam druki zaproszeń, plakaty, afisze. Zajmowałam się składem komputerowym tekstów. Słowem, opakowywałam produkt, jakim był spektakl. Po trzech latach powiedziałam dyrektorowi: „Gdy mnie pan zatrudniał, nie wiedziałam, co chcę robić w sztuce. Teraz już wiem i nie mam czasu na pracę w teatrze”. Pewne umiejętności wyniesione z tamtego okresu przydają mi się do dziś. Na przykład zawsze bardzo dbam o zaproszenia czy wizualizacje moich prac.
I okazały się też ciekawe dla innych.