Zdzisław Pietrasik: – Nawet nie zdaje pan sobie sprawy, jak z Paszportu dla pana ucieszył się mój listonosz. Jak się okazuje, jakaś dalsza pana rodzina.
Rafael Lewandowski: – Chyba bardzo daleka?
W każdym razie jest z pana dumny.
We Francji bywały jeszcze zabawniejsze sytuacje, ponieważ tam myślą, że wszyscy Lewandowscy to jedna wielka rodzina, więc pytano mnie, czy jestem kuzynem jakiegoś lekarza Lewandowskiego, czy tego znanego piłkarza. Wydawali się lekko rozczarowani, kiedy tłumaczyłem, że nie.
Pan jest teraz bardziej w Polsce czy we Francji?
Jestem tutaj, i to już prawie od sześciu lat. Wcześniej przez jakiś czas żyłem między Paryżem i Warszawą, zatrzymując się na dłużej tam, gdzie miałem pracę. W pewnym momencie stwierdziłem, że dłużej nie da się być pomiędzy, trzeba gdzieś być na stałe. Ale jest jeszcze osobisty powód zmiany adresu – w Polsce poznałem kobietę, z którą jestem do dziś. Tutaj urodziło się nasze dziecko.
Pana ojciec jest Polakiem, który wiele lat temu wyjechał z kraju, matka Francuzką. Dorastając i studiując we Francji myślał pan kiedyś o tym, żeby może zmienić miejsce pobytu?
Gdyby przed 1989 r. ktoś mi powiedział, że mogę kiedyś zamieszkać w Polsce, odpowiedziałbym zdecydowanie, że to niemożliwe. Pomysł, żeby wybrać się do ojczyzny taty, pojawił się dopiero na początku lat 90., kiedy pomyślałem, że warto byłoby pojechać do Łodzi, do tej słynnej szkoły, którą kończył Polański i Kieślowski, który był wówczas we Francji reżyserem znanym i podziwianym. Poszedłem do polskiej ambasady wyrobić sobie paszport, dostałem tam mnóstwo formularzy do wypełnienia, a zasadnicze pytanie, jakie usłyszałem, brzmiało: czy pan jest Polakiem? Mówię, że tak. A czy ma pan jakiś dowód na to? Mówię, że nie. Wróciłem do domu, pytam tatę: ty masz nadal polskie obywatelstwo czy nie? A tata, nie odpowiadając wprost na pytanie: oszalałeś, po co ci ten polski paszport? Mówię, że przecież jest już w Polsce demokracja, a ojciec, że jeszcze nie wiadomo, co się może wydarzyć...
Czyli ojciec był wciąż jeszcze nieufny wobec zachodzących u nas zmian?
O tak, on się strasznie bał. Przecież wtedy był jeszcze Związek Radziecki, zaś w prasie francuskiej pisano, że w Europie nie wszystko jest ostatecznie rozstrzygnięte.
Z daleka zawsze widać inaczej.
Paszport załatwiłem, a przy okazji dowiedziałem się, że ojciec nigdy nie zrezygnował z polskiego obywatelstwa, przez co na obywatelstwo francuskie musiał czekać aż do stanu wojennego w Polsce, kiedy zaczęły obowiązywać inne przepisy.
I co z tą Łodzią?
Długo czekałem, w międzyczasie zdałem do szkoły filmowej we Francji. Pomyślałem sobie, że pojadę do Łodzi na wymianę studencką. Pojawiła się nieoczekiwanie sprzyjająca okoliczność. Wezwał mnie dyrektor Jack Gajos, czyli Gażos, i w pewnym momencie powiedział: wiesz, jesteśmy kuzynami, mój ojciec nazywał się Lewandowski... W partyzantce przybrał pseudonim Gajos i tak już po wojnie zostało.
Wszędzie Lewandowscy.
Powiedział mi, że w Łodzi jest francuski student, który chętnie przyjechałby do Paryża na rok. Spotkałem się z nim w Polsce, ale z wymiany nic nie wyszło. Zrobiłem natomiast tutaj dokument „Cela”, moim opiekunem był Marcel Łoziński. Po dokumencie, który był małym sukcesem, chciałem zrobić film fabularny. Miała to być historia pewnej francuskiej kobiety, która – nie mając nic wspólnego z Polską – przyjeżdża do Warszawy, żeby odnaleźć kobietę, w której zakochał się dziadek w czasie wojny. Nie zna polskiego, ma kłopoty z porozumieniem się... Chciałem pokazać, że choć Europa się jednoczy, różnice historyczne są ciągle bardzo duże i dlatego nie jesteśmy w stanie żyć razem. Był wstępny budżet, casting, ale niestety z powodów finansowych wszystko upadło. Pomysł „Kreta” pojawił się podczas pracy nad dokumentem „Piosenka i życie”, opowiadającym o czwórce dzieci działaczy Solidarności. Jest tam wątek córki górnika z kopalni Wujek...
W filmie głównym bohaterem jest syn, który dowiaduje się, że jego ojciec, legenda górniczej Solidarności, był donosicielem. Nie próbowano pana zniechęcać, koledzy nie mówili: kogo dzisiaj obchodzą ubecy, agenci i lustracja?
Producenci nie chcieli nawet przeczytać scenariusza; mówili, że na taki film nikt nie pojdzie do kina. Znani aktorzy nie chcieli grać „zdrajcy”, a ubeka jeszcze mniej; tłumaczyli, że „było inaczej”... Ale w końcu znalazłem odważną firmę produkcyjną Metro Films. A Wojciech Pszoniak zagrał fantastycznie byłego ubeka.
To nie pierwszy przypadek w polskim filmie, kiedy aktor grający ubeka stwarza kreację.
Pszoniak miał początkowo zagrać wujka z Francji. Po przeczytaniu scenariusza powiedział jednak, że dla niego najbardziej interesująca jest właśnie ta rola. Pierwotnie ów agent przypominał gangstera, miał broń, ubierał się w charakterystyczny sposób. Pszoniak zaproponował, żeby pozbawić go tych wszystkich atrybutów, ubrać zwyczajnie jak emerytowanego urzędnika. I to była świetna rada, bo nagle zobaczyliśmy banalne zło.
Jak ten bardzo polski film odbierany był za granicą? Wszystko było jasne?
„Kret” debiutował na festiwalu w Montrealu, i to w konkursie głównym, mimo że mają tam też odrębną sekcję dla debiutów. Na pierwszej projekcji byli głównie goście z obu Ameryk, i co ciekawe, podczas rozmowy po pokazie najpierw pytali o relacje między synem a ojcem, a dopiero potem o sprawy polskie. Zauważyli, iż syna z ojcem łączy wielka miłość, wyrażająca się nie tylko tym, co syn w finale zrobi, ale w gestach, w bliskości. Czy tak to w Polsce naprawdę wygląda, pytała kobieta z Kanady, bo u nas takiej zażyłości i zrozumienia raczej się nie spotyka w kinie. Zabierał głos ktoś z Chile, potem z Argentyny. Wszystko zrozumieli.
Może mamy kompleks wyjątkowości i wydaje się nam, że tylko my mieliśmy trudną, skomplikowaną historię.
Nie trzeba robić filmu specjalnie na eksport. Oczywiście, że liczy się uniwersalne przesłanie, ale jednocześnie musi być typowy dla danego kraju konflikt postaw, obraz tamtejszego społeczeństwa, wyrazisty bohater. Stąd bierze się sukces kina irańskiego czy chińskiego, a czy w stu procentach wszystko rozumiemy?
Mówił pan, że chciał tym filmem bronić legendy Solidarności.
„Kret” powstał z bólu, jest moim krzykiem w obronie ideałów, które w znacznej mierze mnie ukształtowały. Do francuskiej szkoły chodziłem ze znaczkiem Solidarności w klapie. Przyjechałem do Polski z tym mitem, z dumą, że zmiana polityczna wyglądała tak jak w 1989 r. A tymczasem w moim drugim kraju zobaczyłem, jak politycy, którzy byli kiedyś razem w Solidarności, kłócą się, a młodzi uciekają, bo mają dość, nie chcą w ogóle o tym rozmawiać.
Jest w filmie scena, która dla wielu widzów stanowi problem. Myślę o zabójstwie, którego dokonuje syn, likwidując byłego agenta prześladującego jego ojca.
Nie dziwię się, że zabójca stanowi problem! Chodziło mi o to, aby widz na koniec filmu znajdował się w niekomfortowej sytuacji wobec mojego bohatera. Ale na przykład w Stanach, kiedy któryś z widzów zapytał, dlaczego syn morduje, odezwało się natychmiast wiele głosów popierających takie zakończenie. Jeden z dyskutantów stwierdził nawet, że on na miejscu bohatera „Kreta” zrobiłby to o wiele wcześniej.
Pana zdaniem ten gest syna to jest zemsta czy ofiara?
Dla mnie to przede wszystkim ciężar, jaki przenosi się z ojca na syna. Coś z tragedii greckiej – nie da się uciec od przeznaczonego nam losu. Zrobiliśmy zresztą na próbę inną montażową wersję finału, bardziej realistyczną: syn wraca do domu z teczką, już wie wszystko o ojcu, ojciec wie, że on wie. Ale to byłby zupełnie inny film. Chciałem, żeby to morderstwo było szokiem dla widzów.
Natychmiast rodzi się jednak pytanie, jak syn będzie z tym żył.
Będzie mu bardzo ciężko. I to właśnie chciałem powiedzieć, przede wszystkim młodym pokoleniom. Oczywiście, można nie oglądać się wstecz, udawać, że wszystko jest OK, że myślimy tylko o przyszłości, o naszych ratach kredytowych itd. Ale w pewnym momencie przeszłość powraca – jakaś historia osobista czy zbiorowa. To może być wyrządzone komuś zło albo wręcz przeciwnie – noszone od dawna poczucie krzywdy i wykluczenia.
Czyli z hasłem „Wybieramy przyszłość” nie należy jednak przesadzać?
Nie zamierzam robić filmów wyłącznie o przeszłości, ale uważam, że nie można ignorować swojej historii ani uważać, że przeszłość została zamknięta w szafie raz na zawsze. Mam wielki żal do mojej drugiej ojczyzny, że po zmianie ustroju nie powstała tutaj płaszczyzna rozmowy taka jak w RPA...
Czyli Komisja Prawdy i Pojednania.
Nie trybunał ani nie sąd skazujący na więzienie, lecz sfera rozmowy o złu, które jedni wyrządzali drugim. W RPA byli prześladowcy opowiadali o swoich motywach i wyborach. To zostało zapisane i istnieje dla następnych pokoleń.
O czym będzie pana następny film fabularny?
Mam parę projektów, są to historie bardziej współczesne, związane z migracjami, czyli powszechnym zjawiskiem w naszych czasach. W tej chwili pracuję nad scenariuszem o Polce, której mąż zginął lub zaginął gdzieś na Zachodzie na placu budowy. Ona próbuje go odnaleźć.
Artyści też migrują. Pan zrobił „Kreta” w Polsce, Małgorzata Szumowska nakręciła „Sponsoring” we Francji.
Ja też dostałem ostatnio propozycję od producenta francuskiego. Mieszkasz w Polsce, powiedział, może spojrzałbyś na kryzys, jaki przeżywa obecnie Francja, z dalszej perspektywy?
Rafael Lewandowski urodził się w 1969 r. w Reims w polsko-francuskiej rodzinie. (Jego ojciec, malarz, wyjechał z Polski w 1966 r.). Jest absolwentem wydziału reżyserii francuskiej szkoły filmowej La Femis. Realizował filmy dokumentalne, m.in. „Cela” (1996), „Cień na duszy” (1998), „Piosenka i życie” (2006). „Kret” jest jego debiutem w fabule.