Dokument bez tytułu
Paszporty POLITYKI

Rodzinne pole minowe

Rozmowa z Mikołajem Łozińskim

Mikołaj Łoziński urodził się w 1980 r. w Warszawie. Pisarz, absolwent socjologii w Paryżu. Mikołaj Łoziński urodził się w 1980 r. w Warszawie. Pisarz, absolwent socjologii w Paryżu. Robert Zawada / Agencja Gazeta
Kiedy zacząłem pisać, rodzina bardzo się ucieszyła. Wszyscy chętnie przynosili mi zdjęcia, pamiątki, radzili, o czym pisać. Ale z czasem ich nastawienie się zmieniło - mówi Mikołaj Łoziński, laureat Paszportu POLITYKI w dziedzinie literatury.
Mikołaj Łoziński debiutował powieścią „Reisefieber” (Znak 2006), za którą otrzymał w 2007 r. Nagrodę Fundacji im. Kościelskich.Robert Zawada/Agencja Gazeta Mikołaj Łoziński debiutował powieścią „Reisefieber” (Znak 2006), za którą otrzymał w 2007 r. Nagrodę Fundacji im. Kościelskich.

Justyna Sobolewska: – Miewa pan lęki, że już nic pan więcej nie napisze?
Mikołaj Łoziński: – Miałem w czasie pisania i pierwszej powieści „Reisefieber”, i jeszcze bardziej przy „Książce”. Bałem się, że za chwilę się wyda, że nic nie wiem o ludziach, że nie mam nic do powiedzenia. Piszę wolno. „Reisefieber” pisałem trzy lata, a „Książkę” pięć. Siedziałem przed komputerem, rzadko mi coś wychodziło i często sprawdzałem maile. A teraz w ogóle wolę być z moimi dziećmi niż z komputerem.

Czegoś panu zabrakło w recenzjach z „Książki”?
Nie. Może zdziwiłem się tylko, że nikt nie zwrócił uwagi, że w tej historii polsko-żydowskiej rodziny w XX w. nie ma prawie Holocaustu. Napisałem dwa rozdziały na ten temat, ale ich nie dołączyłem. Nie chciałem po raz setny pisać tego, co inni już lepiej ode mnie napisali. Holocaust istnieje przecież tak mocno w świadomości ludzi, że wyobraźnia czytelnika dopisze go sama do mojej „Książki”.

Jakie były reakcje na „Książkę”? I jak przyjęła ją rodzina?
Kiedy zacząłem pisać, rodzina bardzo się ucieszyła. Wszyscy chętnie przynosili mi zdjęcia, pamiątki, radzili, o czym pisać. Ale z czasem ich nastawienie się zmieniło. Po przeczytaniu paru fragmentów powiedzieli, że stałem się niebezpieczny. Że trzeba przy mnie uważać na to, co się mówi. A nawet zaczęli mi mówić, o czym mam nie pisać. I właśnie te (częściowo wymyślone) próby cenzurowania mnie umieściłem w „Książce” jako jej warstwę współczesną.

Bałem się, że cokolwiek bym napisał, to i tak będzie źle. Pisanie o rodzinie to trochę jak chodzenie po polu minowym. Kiedy „Książka” się ukazała, jedna z ciotek powiedziała: „O, Boże, teraz wszyscy będą wiedzieli, że jesteśmy Żydami!”. „Książka” to dla rodziny mocne przeżycie. Ale mam wrażenie, że zbliżyła nas do siebie.

Obawiałem się tylko, że dla osób z zewnątrz będzie hermetyczna. Ale na spotkaniach autorskich wielu ludzi mówiło mi, że to też opowieść o ich rodzinie i o rodzinie w ogóle.

Zawsze chciał być pan pisarzem?
Nie. Chciałem być fotografem. Jeszcze w liceum byłem tego pewny. Przyjechałem na weekend do Paryża do narzeczonej. Poszliśmy razem na wielką wystawę fotografii. Przed wejściem, przy stoisku z albumami, zobaczyłem Henri-Cartier Bressona. Mojego ukochanego fotografa. Miał wtedy 90 lat. Wyglądał stylowo: elegancka niebieska marynarka, apaszka, mosiężna laska i kolorowe buty – najnowszy model Nike Air. Zaczął odchodzić do wyjścia. Wstydziłem się podejść, wiedziałem, że Bresson bywa arogancki. I że nie pozwala się fotografować nikomu prócz żony. W końcu się odważyłem. Łamanym francuskim mówię: „Przyjechałem z Polski. Jest pan moim ulubionym fotografem”. On tylko machnął ręką i zapytał: „A wiesz, że mówię trochę po polsku? Ch..., pier..., kur... mać” – powiedział i walnął laską w podłogę. „Skąd pan tak świetnie zna polski?” – zapytałem. Okazało się, że w czasie wojny siedział w obozie z Polakiem. Poprosiłem go o autograf, ale znalazłem tylko zmiętą kartkę. Zobaczył, że mam na szyi aparat. I zapytał, czy nie wolałbym zrobić mu zdjęcia. Tym bardziej że jest dobre tło z czerwonych cegieł. Ustawił się pod nim, a ja zrobiłem dwa portrety. Potem uścisnął mi rękę. Nie mogłem uwierzyć w to, co się stało. Podbiegł do mnie szef stoiska z albumami i powiedział: „Zapamiętaj sobie ten dzień do końca życia, bo kiedy ktoś wyjmuje aparat, to Bresson zwykle wyjmuje nóż”.

Pomysł na pierwszą pana powieść „Reisefieber” narodził się w Paryżu?
Po maturze w Warszawie wyjechałem na dłużej do narzeczonej. Pierwsze wspólne mieszkanie wynajęliśmy od Szwedki, która od lat mieszkała w Paryżu – ciepłej, otwartej, ale też tajemniczej osoby. Przy podpisywaniu umowy nie chciała kaucji. Najważniejsze było, żebyśmy dbali o jej rośliny. Miałem 19 lat i czułem się zagubiony – nowy kraj, nowy język. Myślę, że to wyczuła, bo dzwoniła, wpadała, rozmawialiśmy. Jedynym smutnym leitmotivem tych rozmów był jej syn. Mówiła, że kocha go najbardziej na świecie, że wychowała go sama. Ale od sześciu lat nie zna nawet jego numeru telefonu. Wiedziała tylko, że wyjechał do Ameryki. Opisywała go jako niesprawiedliwego, okrutnego. Ta pani po roku zmarła. Tydzień później telefon. Jej syn. Przyjechał odebrać klucze i przejąć mieszkanie. Baliśmy się, że przyjdzie potwór, o którym mówiła. A przyszedł ciepły, wrażliwy mężczyzna. To mnie uderzyło: czemu dwoje ludzi, którzy tak bardzo się kochali, nie było w stanie się porozumieć? Rok później zacząłem pisać „Reisefieber”.

A jak powstała „Książka”?
W czasie studiów raz w tygodniu pracowałem jako asystent niewidomej psychoanalityczki, uczennicy Jacques’a Lacana. Pierwszego dnia wytłumaczyła mi, na czym będzie polegać moja praca, że tu jest kanapa, na której będę jej czytać książki i gazety, na tym biurku będę sortować korespondencję i pisać za nią listy, tu są segregatory, tu jest sklep Monoprix, gdzie razem będziemy robili zakupy. A potem zadała mi tylko jedno pytanie: jaka jest historia twojej rodziny?

I zacząłem opowiadać: Polska, Żydzi, wojna, dziadkowie komuniści, rodzice opozycjoniści, stan wojenny. Tydzień później ona zapytała mnie o to samo. Na to ja znowu: Polska, wojna, Żydzi, komuniści, opozycjoniści itd. Tydzień później znowu było tak samo, zacząłem się nawet zastanawiać, czy ona nie ma kłopotów z pamięcią. Za szóstym razem w metrze ułożyłem sobie perfekcyjnie historię rodziny, ale ona mnie już o nią nie zapytała. Zrozumiałem, że chciała, żebym sam zaczął się zastanawiać nad moim rodzinnym zagmatwaniem. To było 10 lat temu.

Postać niewidomej psychoanalityczki pojawiła się już w „Reisefieber”.
To jedna z najmądrzejszych osób, jakie spotkałem. Pracowałem u niej trzy lata. Wtedy pisałem „Reisefieber”. Pytała, jak mi idzie, a ja marudziłem, że jestem leniwy, że zamiast pisać, gram w szachy w Internecie albo sprzątam. Zaczęła opowiadać mi o swoim przyjacielu, laureacie Nobla z fizyki. Często przychodziła do niego na kawę i widziała, jak bawi się samochodzikami z wnukami na dywanie. Zastanawiała się: kiedy on pracuje? Kiedy ma czas na swoje nowe badania? „Być może on ma taką podzielność uwagi: robi jedno, a myśli równolegle o czymś innym” – skończyła i wróciliśmy do pracy. Powiedziała mi w ten sposób, żebym się tak nie przejmował, bo robiąc coś innego – i tak myślę o pisaniu.

Studia socjologiczne przydają się w pisaniu?
Nie wiem. Ale trafiłem na jednego świetnego profesora. Wymagał, żeby prace pisemne nie były dłuższe niż strona. Tylko to co konieczne, żadnego zbędnego słowa. To była dla mnie szkoła pisania. Nauczyłem się, że czasem mówiąc mniej, można powiedzieć więcej. Dlatego z „Reisefieber” wyrzuciłem 70 stron, a z „Książki” parę rozdziałów. Po pierwszym roku zrozumiałem, że pojedynczy ludzie bardziej mnie ciekawią niż grupy społeczne. Poszedłem porozmawiać z tym profesorem. „Głupio mi panu to mówić, bo jest pan głównym wykładowcą, ale socjologia właściwie mnie nie interesuje”. A on spojrzał na mnie i po chwili powiedział: „Mnie też nie”.

Druga nasza rozmowa była trzy lata później. Wiedzieliśmy, że to jego ostatnie przed emeryturą zajęcia z cyklu „Freud socjolog”, ale on nic o tym nie mówił, jak zawsze spakował się i pierwszy wybiegł z sali. Wyszedłem z Sorbony i zobaczyłem go, jak powoli chodzi naokoło fontanny. Podszedłem i powiedziałem, że mu dziękuję, że to były moje ulubione zajęcia. Spojrzał na mnie i powiedział: „Moje też”. Pamiętam jego własną definicję psychoanalizy: „Nienawidzę pewnego typu kobiet, ale dlaczego wciąż na nie trafiam?”.

„Reisefieber” była książką psychologiczną, ale pan w żadnej książce nie interpretuje zachowań swoich postaci, nie podsuwa rozwiązań...
Staram się nie mówić wprost o stanach emocjonalnych bohaterów. Próbuję dać je odczuć czytelnikowi. I zostawić mu możliwie jak najwięcej miejsca, żeby mógł wypełnić książkę sobą – swoimi przeżyciami i uczuciami. A Freuda bardzo lubię jako pisarza.

A inni ulubieni pisarze?
Bardzo wielu. Ale jeśli muszę zredukować np. do trzech, to: Czechow, Camus i Frisch. Powieść „Powiedzmy, Gantenbein” leży u mnie w łazience, żeby często do niej wracać. Czytam ją już od lat. Mam wrażenie, że ona dojrzewa razem ze mną, za każdym razem znajduję w niej coś, co akurat pasuje do tego, co dzieje się w moim życiu.

W „Książce” na związki dorosłych patrzy dziecko, widzi płynność, odchodzenie. To dziecko, narrator, musiało się chyba zastanawiać nad tymi związkami, widzi, że bycie razem nie jest wcale oczywiste i stałe.
Mojego dziadka widziałem zawsze w wojskowym mundurze. Brał mnie na ręce, obcałowywał, mówił, jak bardzo mnie kocha. Potem upijał radzieckim szampanem, częstował cukierkami z papierowej torby i kazał strzelać z pistoletu do ptaków na drzewie. Babcia mieszkała na tym samym piętrze, ale nie rozmawiali ze sobą. Pamiętam, jak kilka razy wracałem z nią ze spaceru i na klatce schodowej mijaliśmy dziadka. Przechodził obok bez słowa, udawał, że nas nie zna. A następnego dnia, kiedy do niego przychodziłem, znowu byłem jego kochanym wnuczkiem.

Przyjmowałem to jako coś zupełnie naturalnego. Jak wszystko, bo nie miałem żadnego innego punktu odniesienia. Dopiero później zaczęło mi się wydawać, że moja rodzina jest trochę dziwna. A jeszcze później – kiedy już rozglądałem się dookoła – pomyślałem, że może jednak nie.

W książce dziadek jest sugestywną postacią, zapamiętuje się obraz otwierania bagnetem puszek.
Ten rozdział pisałem najdłużej, prawie rok. Może dlatego, że trudno było mi zrozumieć dziadków, którzy byli beneficjentami systemu w najgorszych czasach stalinowskich. Nie chciałem ich oceniać. A jednocześnie starałem się, żeby zrozumienie i empatia dla bohaterów nie przysłoniły mi ostrości widzenia. Przeczytałem wiele książek historycznych, żeby mieć pewność, że to, co opisuję, mogło się wydarzyć. Niektóre prawdziwe historie są tak niewiarygodne, że gdybym je opisał, nikt by mi nie uwierzył. Zresztą potem okazało się, że w zderzeniu z fikcją prawda też stawała się fikcją. Do niedawna myślałem, że tylko rodzina wie, co w książce jest prawdą, a co fikcją. Ale potem usłyszałem, jak mój tata opowiada – jako prawdziwą – historię, którą wymyśliłem w „Książce”.

Temat rodzinny został już zamknięty?
Nie wiem, bo dwa miesiące temu zostałem ojcem Emila i Romana.

Mikołaj Łoziński
Urodził się w 1980 r. w Warszawie. Pisarz, absolwent socjologii w Paryżu. Debiutował powieścią „Reisefieber” (Znak 2006), za którą otrzymał w 2007 r. Nagrodę Fundacji im. Kościelskich. Jest zdobywcą II nagrody literackiej w Konkursie Młodych Twórców Warszawskiej Fundacji Kultury (2006), był też stypendystą programu Instytutu Książki i Stowarzyszenia Willa Decjusza dla pisarzy i tłumaczy Homines Urbani (jesień 2007 r.). Opublikował również „Bajki dla Idy” (Znak 2008). We wrześniu 2011 r. jego „Książka” (Wydawnictwo Literackie) została Krakowską Książką Miesiąca.

Polityka 08.2012 (2847) z dnia 22.02.2012; Kultura; s. 76
Oryginalny tytuł tekstu: "Rodzinne pole minowe"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Świat

Dlaczego Kamala Harris przegrała i czego Demokraci nie rozumieją. Pięć punktów

Bez przesady można stwierdzić, że kluczowy moment tej kampanii wydarzył się dwa lata temu, kiedy Joe Biden zdecydował się zawalczyć o reelekcję. Czy Kamala Harris w ogóle miała szansę wygrać z Donaldem Trumpem?

Mateusz Mazzini
07.11.2024
Reklama