Dokument bez tytułu
Paszporty POLITYKI

Nie chcę do Szufladki

Rozmowa z Wiolettą Chodowicz

Wioletta Chodowicz, sopranistka obdarzona także wybitnym talentem aktorskim. Wioletta Chodowicz, sopranistka obdarzona także wybitnym talentem aktorskim. Tadeusz Późniak / Polityka
- Dla mnie kompozytor jest niejako pierwszym reżyserem, pierwszym interpretatorem libretta i staram się mu ufać - mówi laureatka Paszportu POLITYKI w dziedzinie muzyki poważnej.
Głos zaczęła kształcić z myślą, że może jej się to przydać w aktorstwie. Szybko jednak przestała o tym myśleć.Tadeusz Późniak/Polityka Głos zaczęła kształcić z myślą, że może jej się to przydać w aktorstwie. Szybko jednak przestała o tym myśleć.

Dorota Szwarcman: – Podczas uroczystości wręczania Paszportów POLITYKI powiedziała pani pięknie, że każda rola jest podróżą. Czy pani droga do muzyki była daleką podróżą?
Wioletta Chodowicz: – W sensie dosłownym raczej tak, bo wyjechałam na studia aż do Wrocławia. W sensie metaforycznym chyba też, bo chociaż w mojej rodzinie jest wiele osób uzdolnionych muzycznie, to nikt nie zajmował się muzyką profesjonalnie. Nie miałam więc przed sobą przetartych ścieżek. Kiedy zdawałam na studia wokalne, wielu znajomych trochę się dziwiło, że wybrałam tak niepewny zawód. Tym bardziej jestem wdzięczna rodzicom, że mnie wspierali. Do szkoły muzycznej w Radomiu zdawałam jednak z innymi planami.

Jakimi?
Miałam szalony pomysł, żeby iść potem do szkoły teatralnej. Głos zaczęłam kształcić z myślą, że może mi się to przydać w aktorstwie. Szybko jednak przestałam o tym myśleć. W Akademii Muzycznej we Wrocławiu trafiłam do prof. Agaty Młynarskiej, świetnej pedagog i znakomitej śpiewaczki. Bardzo wiele jej zawdzięczam. Pani profesor wysyłała mnie na konkursy, mówiąc, że nawet jak będę odpadać po pierwszych etapach, to nie szkodzi. I rzeczywiście miało to edukacyjny wymiar. Nie bałam się porażek, nauczyły mnie więcej niż nagrody.

Na scenę trafiła pani wcześnie.
W studenckim przedstawieniu „Siostry Angeliki” Pucciniego śpiewałam rolę tytułową. Jeździłam też do Niemiec z rolą Paminy w „Czarodziejskim flecie” Mozarta. Profesjonalny mój debiut w Polsce odbył się już po studiach – w 2002 r. w Poznaniu: Hrabina w „Weselu Figara”. W rok później trafiłam do Opery Wrocławskiej. Miałam to szczęście, że od razu byłam obsadzana w partiach pierwszoplanowych. Zanim przyszłam tam oficjalnie, wystąpiłam w roli Paminy, a pierwszą moją rolą jako solistki opery była Mimi w „Cyganerii” Pucciniego. Później zaś była „Halka”...

...pani debiut w Operze Narodowej, w przedstawieniu w reżyserii Marii Fołtyn.
Tak, w jubileuszowym przedstawieniu Antoniego Wicherka pod jego dyrekcją, potem śpiewałam także we wrocławskiej realizacji. To był owocny czas. W Warszawie po „Halce” obsadzono mnie jako Marię w „Wozzecku” Berga, dyrygowanym przez Jacka Kaspszyka, w reżyserii Krzysztofa Warlikowskiego. Zaraz potem we Wrocławiu była „Hagith” Szymanowskiego w inscenizacji Michała Znanieckiego.

Oba spektakle pamiętne.
Moje losy potoczyły się zaskakująco. Po Halce zaproponowano mi Marię – to było wyzwanie, którego się nie spodziewałam, bo te dwie role są diametralnie różne, zarówno wokalnie, jak i osobowościowo. Ale mogłam się dzięki temu wszechstronnie pokazać. Każdy boi się zaszufladkowania, choć u śpiewaków może to nawet nie jest takie straszne, bo to typ głosu określa nasze emploi.

Dla pani atrakcyjne jest też wyzwanie aktorskie?
Tak, to dla mnie ważne. Chociaż nie mogę powiedzieć, że element aktorski jest dla mnie priorytetem. Teatr w operze mnie pociąga, ale dla mnie aktorstwo zaczyna się w głosie, lubię „śpiewać emocje”. Jestem zwierzęciem scenicznym, ale właśnie muzyka budzi we mnie to zwierzę, inspiruje do kreacji scenicznej i sprawia, że tęsknię za rolą. Dla mnie kompozytor jest niejako pierwszym reżyserem, pierwszym interpretatorem libretta i staram się mu ufać.

W operze szczególnie mi się podoba jej synkretyzm, mariaż muzyki i teatru. Scena daje więcej środków, żeby wyrażać emocje. Fascynują mnie spotkania z realizatorami i wykonawcami, poczucie, że coś się razem tworzy tu i teraz. Ekscytujące są pierwsze próby, kiedy jeszcze nie wiadomo, jaki kształt spektakl przybierze, i ten element zaskoczenia, że muzykę można w tak różny sposób interpretować. Często pomysły reżysera otwierają nowe spojrzenie na rolę.

Nawet te dziwne?
Lubię wyzwania. Kiedy przygotowywałam rolę Hagith, reżyser nieśmiało poprosił: „Chciałbym, żebyś położyła się krzyżem i w tej pozycji zaśpiewała”, i czekał na moją reakcję. A ja podeszłam do tego z entuzjazmem: co, nie potrafię?

Powiedziała pani kiedyś, że postać Hagith była pani obca.
Rola mnie zaciekawiła, bo lubię ambiwalencję w postaci. Nie umiałam jednak zrozumieć, jak moja bohaterka może wierzyć, że jej ofiara może uszczęśliwić kogoś? Jest gotowa oddać swoje ciało starcowi i tłumaczy sobie, że to dla dobra człowieka, którego kocha. W Biblii jest wiele takich historii, ale starotestamentowa mentalność była mi obca. Ja podchodziłam wtedy do roli pragmatycznie: musiałam sobie wszystko racjonalnie wytłumaczyć, miałam przecież do zaśpiewania całą scenę ze Starym Królem. Podzieliłam się swoimi wątpliwościami z reżyserem. Następnego dnia przyniósł mi film, którego chyba nie obejrzałabym z własnej woli: „Przełamując fale” Larsa von Triera. Obraz wstrząsający, do bólu realistyczny. Odrobiłam tę pracę domową i pomyślałam, że może Hagith, jak Bess z filmu von Triera, była schizofreniczką i tak trzeba tę postać zagrać. A sugestywna, wiarygodna kreacja Emily Watson stała się dla mnie inspiracją.

Poza tym scena duetu ze Starym Królem, gdzie prawie dochodzi do gwałtu, była trudna emocjonalnie, nie tylko dla mnie, ale i mojego scenicznego partnera – musieliśmy się przełamać, pokonać wstyd.

Muzyka Szymanowskiego, której wcześniej nie znaliśmy, była odkryciem. Choć to dzieło młodzieńcze, pisane pod wpływem Richarda Straussa.
Istotnie, słychać tam wpływy niemieckiego ekspresjonizmu. Gęsta faktura orkiestry, silna ekspresja i dramatyzm nasuwają skojarzenia ze straussowską „Salome”, choć sam Szymanowski nie był z tego efektu zadowolony. Po „Hagith” często pytano mnie, czy myślę o zaśpiewaniu Salome. Jeszcze tego nie rozważam, choć przyznam, że Strauss mnie pociąga, marzę, by kiedyś zaśpiewać tytułową rolę w „Ariadnie na Naxos” czy Marszałkową w „Kawalerze srebrnej róży”. Śpiewałam już „Cztery ostatnie pieśni”, proponowano mi też Chrysotemis w „Elektrze”, ale pomyślałam, że taka postać po Marii z „Wozzecka” zaszufladkuje mnie i trudno będzie mi wrócić do ról lirycznych. To piękna partia i mam nadzieję, że w przyszłości ją zaśpiewam, ale to chyba jedna z tych ról, na które warto poczekać. Akurat wtedy zaproponowano mi też tytułową rolę w „Rusałce” Dvořáka w Teatrze Wielkim w Łodzi, więc stwierdziłam, że to będzie dla mnie w tym momencie najlepsze. Nie mogłam odmówić sobie przyjemności zaśpiewania Rusałki, zwłaszcza pod batutą Łukasza Borowicza.

Rusałkę przyjemnie się śpiewa?
Bardzo. Kiedy śpiewałam Rusałkę w Operze Narodowej w Pradze, zakochałam się w tej muzyce i żałowałam, że w Polsce się jej nie wystawia. Tym bardziej ucieszyłam się późniejszą łódzką propozycją.

W Pradze zapewne nauczyła się pani czeskiej wymowy, która podniosła jakość pani ról w łódzkiej „Rusałce” i warszawskiej „Katii Kabanovej” Janáčka.
Tak, język czeski ma specyficzny rytm. Choć kompozytorzy, zwłaszcza Janáček, nie wypisywali go dokładnie, więc trzeba melodię trochę nagiąć do brzmienia języka. Czesi robią to intuicyjnie, my musimy popracować. Sam język czeski jest, powiedziałabym, bardzo „smaczny” i szkoda byłoby go tłumaczyć. Słyszałam „Katię” po angielsku i to zupełnie nie to. Rola Katii jest niełatwa, na początku trudno się w niej wyśpiewać. Myślę, że kompozytor w ten sposób określał charakter tej postaci, jej powściągliwość. Katia ucieka od emocji, powstrzymuje ją religijność. Janáček niezwykle wyraźnie kreślił za pomocą muzyki charaktery i psychologię postaci. Tę swoistą ilustracyjność znakomicie wychwycił reżyser spektaklu David Alden, którego inscenizacje oper Janáčka są cenione na świecie. Cieszę się, że mogłam pracować z reżyserem, który nie boi się ufać kompozytorowi.

Większość postaci grywanych przez panią przechodzi w trakcie akcji przemianę albo też zły los doprowadza je do tragedii...
Tak, te nieszczęśliwe kobiety... (śmiech) Na szczęście partie te różnią się pod względem muzycznym.

A kto z twórców operowych jest pani najbliższy?
Puccini. Jego muzyka jest organiczna, zmysłowa, emocjonalna, daje możliwość pokazania pięknej barwy głosu, wyśpiewania się. To jest mi bardzo bliskie. Trzeba przyznać, że soprany, zwłaszcza liryczne i spintowe, Puccini traktował szczególnie. Wspaniałe są jego portrety kobiet, wszystkich aspektów kobiecości.

Gra pani nieszczęśliwe postaci, ale sama ma pani udane życie rodzinne.
Podobno na scenie chcemy kreować role, których nie „gramy” w realnym życiu – widocznie w moim przypadku to się sprawdza.

Niektórzy twierdzą, że sztuka jest zazdrosna i nie da się jej pogodzić ze szczęściem osobistym. Ja jestem przekonana, że te dwie rzeczy da się połączyć, zwłaszcza gdy można liczyć na wsparcie bliskich osób. Na pewno kobiecie jest trudniej, bo ze względu na macierzyństwo trzeba czasem z czegoś zrezygnować. Ale ja nie mam z tego powodu poczucia straty. Mam w sobie spokój i pewność, że co ma mnie spotkać w życiu, to mnie nie ominie. Oczywiście, mam swoje marzenia, ambicje, chciałabym wystąpić na prestiżowych scenach, ale jeśli to się nie stanie, nie będzie nieszczęścia.

Po urodzeniu synka rozstała się pani z Operą Wrocławską, stała się pani wolnym człowiekiem. To chyba było korzystne?
Macierzyństwo przyspieszyło tę decyzję. Przybyło mi obowiązków, więc musiałam z czegoś zrezygnować. Gościnne występy jest mi łatwiej pogodzić z macierzyństwem, bo mimo podróży mam też sporo wolnego czasu, który mogę poświęcić na życie rodzinne i pracę indywidualną. Poza tym mam tę wolność, że mogę mieszkać, gdzie chcę – przeprowadziłam się z rodziną do Wałbrzycha, gdzie pracuje mój mąż, tam też mieszkają jego rodzice.

W grudniu zaśpiewa pani znów Halkę w nowej realizacji w Operze Narodowej pod batutą Marca Minkowskiego. Rozmawiała już pani z nim?
Tak, chwilkę nawet popracowaliśmy. Za wcześnie o tym mówić, ale może być ciekawie. Planuję, że to będzie mój powrót na scenę po urodzeniu drugiego dziecka.

Polityka 08.2011 (2795) z dnia 19.02.2011; Kultura; s. 70
Oryginalny tytuł tekstu: "Nie chcę do Szufladki"
Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Interesy Mastalerka: film porażka i układy z Solorzem. „Szykuje ewakuację przed kłopotami”

Marcin Mastalerek, zwany wiceprezydentem, jest także scenarzystą i producentem filmowym. Te filmy nie zarobiły pieniędzy w kinach, ale u państwowych sponsorów. Teraz Masta pisze dla siebie kolejny scenariusz biznesowy i polityczny.

Anna Dąbrowska
15.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną