Wielokrotnie widzieliśmy, jak Corea wyciąga ręce do klawiatury, zanim do niej usiądzie, a kiedy już zasiądzie, bawi się muzyką jak dziecko. Po latach może już przyzwyczailiśmy się do jego charakterystycznego sposobu gry, wirtuozowskiego, pełnego zrywów, przekomarzań, rytmów trójdzielnych, nawiązań nie tylko do klasyków jazzu, w tym ulubionego Theloniousa Monka, ale i do klasyków muzyki XX w. z Bartókiem, Messiaenem czy Crumbem na czele. A przy tym wszystkim – do posmaku latynoskiego. Ale właśnie za to wszystko kochamy Chicka.
Armando Anthony Corea urodził się w 1941 r. w Chelsea, Massachusetts, w rodzinie emigrantów włoskich, ale to latynoskie rytmy i melodie stały się dla niego ważną inspiracją. Muzyki zaczął go uczyć ojciec, trębacz dixielandowy; z muzyką klasyczną zapoznawał go pianista Salvatore Sullo. Jeszcze w szkole Chick grał w latynoskich zespołach. Podkreśla do dziś, że kultura latynoska jest dla niego pewną bazą, że lubi ekstrawertyczność tej muzyki, bliskie są mu salsa i flamenco. W nowojorskiej Juilliard School nie wytrzymał dłużej niż pół roku – wolał środowisko jazzowe. Pierwsza jego autorska płyta to „Tones for Joan’s Bones” (1966); zaraz potem nawiązał współpracę ze Stanem Getzem oraz Sarą Vaughan, a wreszcie z Milesem Davisem, biorąc udział w kilku jego albumach z przełomowym „Bitches Brew” na czele.
Wcześniej jednak, w 1968 r., ukazała się w Blue Note płyta „Now He Sings, Now He Sobs”, nagrana przez Coreę z perkusistą Royem Haynesem i basistą Miroslavem Vitousem (najsłynniejszym Czechem w jazzie). To wspaniałe trio, idealne do wyeksponowania talentu lidera (ale i pozostali muzycy pokazują się z jak najlepszej strony), spotkało się jeszcze po kilkunastu latach; Chick lubi powroty.