Muzyka

I byle jak

Recenzja płyty: Katy Perry, „143”

materiały prasowe
Smutne memento dla tych, którzy wierzą w siłę rekordów.

Co może zdobyć miliony odsłuchów w serwisach streamingowych? Otóż często coś, co prawie nikomu – włącznie z dużą częścią fanów – się nie podoba. Płyta „143” (jak „I love you” – od liczby znaków w każdym wyrazie) Katy Perry udowadnia, że rynek oparty nie na konieczności płacenia za coś (po sprawdzeniu, co jest warte), lecz na możliwości sprawdzenia w zamian za stały abonament, często promuje bylejakość. W tym wypadku – album artystki, która 13 lat temu triumfalnie spoglądała z okładki „Rolling Stone’a”, a której kolejną próbę to samo pismo określa dziś mianem „porażki”. Zestaw tanecznych piosenek przygotowany pod producencką opieką Łukasza Gottwalda, czyli Dr. Luke’a (który spór sądowy o nękanie na tle seksualnym rozpoczęty przez inną wokalistkę, Keshę, po latach zakończył ugodą), jest pozbawiony pomysłu.

Katy Perry, 143, Capitol

Polityka 41.2024 (3484) z dnia 01.10.2024; Afisz. Premiery; s. 73
Oryginalny tytuł tekstu: "I byle jak"
Reklama