We wrześniu „zaginiona” płyta Milesa Davisa będzie się mierzyć na listach bestsellerów z nigdy niewydaną sesją Johna Coltrane’a. To dużo mówi o czasach, gdy przeszłość odciąga uwagę od teraźniejszości. Z drugiej strony – o „Rubberband” Davisa, zagubionym pomiędzy popowym „You’re Under Arrest” a elektronicznym „Tutu” – napisać wypada. Mogła być w 1986 r. pierwszą płytą Davisa dla Warnera, ale rzekomo odrzucił ją zawiadujący w koncernie jazzowym repertuarem Tommy LiPuma. Ten nie żyje i nie może się bronić, ale decyzję (biorąc pod uwagę, że zamiast tej płyty ukazało się „Tutu”) wypada nawet po latach pochwalić. Co nie znaczy, że Davis na „Rubberband” jest nieinteresujący. Słyszymy tu herosa jazzu, który ewidentnie próbuje odnaleźć swój głos w erze popu i elektro-funku. Najciekawszy muzycznie „Carnival Time” brzmi jak demo nagrane po godzinach przez muzyków nudzących się na sesjach nagraniowych Michaela Jacksona. Fragmenty instrumentalne trącą nieco myszką, a te soulowe, z wokalami – dopracowywane już po śmierci Davisa (jak dostępny wcześniej utwór tytułowy z wokalami Ledisi) – odstają z kolei za sprawą bardziej współczesnego, ale też nieco bezosobowego brzmienia. Słychać tu dwie płyty, obie nie do końca udane, choć jak to bywa z dyskografiami wybitnych artystów – raz posłuchać warto.
Miles Davis, Rubberband, Warner