W recenzji remake’u animowanego „Króla Lwa” spekulowaliśmy, że przebojem „Spirit” Beyoncé – posiadaczka całej półki muzycznych nagród Grammy – chciałaby powalczyć o piosenkowego Oscara. Dlaczego przy okazji nie dorobić sobie dużą płytą i nie dorzucić jeszcze kilku Grammy do koszyka? Wzorem bestsellerowego „Black Panther” Kendricka Lamara amerykańska gwiazda stworzyła płytę z piosenkami inspirowanymi filmową historią – trochę alternatywną ścieżkę dźwiękową, a trochę zaprezentowaną w muzycznej formie wersję tej opowieści, bo utworom towarzyszą fragmenty dialogów. Beyoncé jest więc wokalistką, ale też kuratorką, a może i dramaturżką. Ściągnęła gwiazdy (jest jej mąż Jay-Z, sam Lamar, jest Pharrell Williams) i kilkoro muzyków z Nigerii i Ghany, próbując do stylistyki własnych nagrań dorzucić nieco afrykańskiej rytmiki. Zabrakło jej jednak pomysłów na to, by wyjść ponad kilka atrakcyjnych, potężnych, naładowanych energią hymnów („Bigger”, „My Power”). A Afryka, którą tu słyszymy, brzmi dość pocztówkowo i nudno, jeśli wziąć pod uwagę to, co się na tamtym kontynencie muzycznie dzieje. Trochę mało, by zadowolić koneserów, choć na Oscara może wystarczyć.
Beyoncé, The Lion King: The Gift, Walt Disney Records