Lider grupy Depeche Mode nie rozpieszczał swojej publiczności nagraniami solowymi. Jednak te, które przez lata proponował – konkretnie dwie części cyklu „Counterfeit” z utworami innych autorów w swoim wykonaniu – były dobrej jakości. Efekt niezadowalający przyniosła za to jego współpraca z Vince’em Clarkiem (jako VCMG) sprzed trzech lat, kiedy to obaj próbowali błysnąć albumem wypełnionym nowoczesną muzyką elektroniczną. „MG” jest czymś pomiędzy – płytą instrumentalną o równie elektronicznym charakterze, ale już solową, poza tym bardzo filmową. Momentami wręcz narracyjną, choć to opowieść bez słów. Album Martina L. Gore’a potwierdza, że autor jest mistrzem syntezy dźwięku i perfekcjonistą w tej dziedzinie. Ale potwierdza się też, że najlepszy jest Gore w piosenkach, kiedy maszyny służą mu tylko za tło dla form wymagających pewnej dyscypliny i wykorzystujących ludzki głos. I jak nie przesadza się starych drzew, tak biegłych kompozytorów muzyki rozrywkowej nie sprzedaje się po latach jako awangardy.
Martin L. Gore, MG, Mute