Oto mamy efekt pracy na wysokościach. A raczej paniki. Wysoko postawiony gwiazdor hip-hopu Kanye West wpadł do superproducenta Ricka Rubina na kilka tygodni przed oddaniem płyty do tłoczenia, z brudnopisem albumu w rękach i prośbą o pomoc. Wspólnie posklejali to i owo, dograli partie wokalne, ale z aranżacji – syntezatorowych, ostrzejszych niż dotąd – raczej ujmowali, niż dodawali. „Yeezus” jest więc surowy, co może odstraszyć fanów hip-hopu przywiązanych do soulowej tradycji, a z drugiej strony – zafascynować tych bardziej otwartych. West znów zmaga się z własnym ego (co sygnalizuje już w tytule Beatlesowski chwyt ścigania się z Bogiem), opowiada o problemach uczuciowych, o pornografii, o nowym szklanym suficie dla Afroamerykanów. Muzyka, w jaką tę opowieść oprawił, mocno nafaszerowana samplami z utworów innych wykonawców (m.in. znanej u nas węgierskiej Omegi), momentami jest nieprzyjemna, ale bywa też niestety nudna i niedopracowana. Może więc West znów okazał się bogiem, jeśli spojrzeć na odwagę ogólnej wizji, ale diabeł dopadł go w szczegółach.
Kanye West, Yeezus, Def Jam