Jeden starszy pan zdecydowanie skończył już lat 60, drugi starszy pan zbliża się do siedemdziesiątki. Elton John i Leon Russell. Ten pierwszy nadal znany i lubiany, choć może już nie tak bardzo en vogue jak w latach 70. Ten drugi wciąż wysoko ceniony w środowisku muzycznym, ale żyjący i występujący w cieniu, omijany przez wielkich wydawców, od wielu lat nagrywający płyty pod firmą własnej, niezależnej wytwórni. Elton John nigdy nie ukrywał swego szacunku i uznania dla talentu Russella, ale do niedawna na komplementach się kończyło. W końcu jednak doszło do spotkania w studiu, do tego pod okiem renomowanego producenta T-Bone Burnetta. Efekt tych sesji nagraniowych to 14 premierowych piosenek, napisanych przez wymienionych zainteresowanych (plus Bernie Taupin) w różnych konfiguracjach.
Rezultat wspólnej pracy starszych panów jest bardzo dobry, choć nieco anachroniczny. Panowie rozumieją się i uzupełniają doskonale. „The Union” pomaga Eltonowi powrócić do korzeni i odcedzić jego muzykę z nadmiernej pompy i ckliwości, a Leonowi daje szansę na efektowniejsze zaprezentowanie swoich cennych umiejętności. Taki album mógł z powodzeniem powstać 30 lat temu, dobrze jednak, że w ogóle powstał. Dorosła, niemodna płyta dla dorosłych słuchaczy.
Elton John/Leon Russell, The Union, Universal 2010