Niewiele wiedziałem o czarodziejach, zakładałem, że chodzi im wyłącznie o iluzje optyczne – głównie problem odwrotny, o którym mówiliśmy w części 2 prologu, który sprawia, że łatwiej jest coś uczynić, niż odczynić. Jednak na koniec przyjęcia coś mnie uderzyło. David stał przy szatni z chusteczką przyciśniętą do dłoni – wsiąkały w nią krople krwi. A zatem facet naprawdę przebił sobie szpikulcem rękę, podejmując pełne ryzyko, które się z tym wiązało. Nagle ujrzałem przed sobą inną osobę. Był teraz prawdziwy. Podjął ryzyko. Zaryzykował własną skórę. Spotkałem go raz jeszcze, kilka miesięcy później, a gdy miałem już uścisnąć mu dłoń, zauważyłem bliznę w miejscu, w którym przebił ją szpikulec do lodu. Wiedziałem razu pewnego na kolacji przy dużym okrągłym stole naprzeciw uprzejmego faceta o imieniu David. Gospodarzem był fizyk, Edgar C., a działo się to w jego nowojorskim, niby-literackim klubie, w którym, z wyjątkiem Davida, prawie wszyscy byli ubrani jak ludzie, którzy albo czytali Borgesa i Prousta, albo chcieli być znani jako czytelnicy Borgesa i Prousta, albo lubili spędzać czas z ludźmi, którzy czytają Borgesa i Prousta (sztruks, fular, zamszowe pantofle lub po prostu biznesowy garnitur). Jeśli chodzi o Davida, to był ubrany jak ktoś, kto nie wiedział, że ludzie, którzy czytają Borgesa i Prousta, muszą się ubierać na swoje spotkania w pewien określony sposób. Nagle podczas kolacji David niespodziewanie wyciągnął szpikulec do lodu i przebił nim sobie dłoń. Nie miałem zielonego pojęcia, jak ten facet zarabia na życie – nie zdawałem też sobie sprawy z tego, że dla Edgara magiczne tricki stały się rodzajem dodatkowego hobby. Okazało się, że David, o którym mowa, był magikiem (nazywa się David Blaine), i to bardzo sławnym.
Pozwoliło mi to na ostateczne rozpracowanie sprawy Trójcy Świętej. Religia chrześcijańska, od soboru chalcedońskiego, przez sobór nicejski, do innych rad ekumenicznych i różnych synodów spierających się biskupów, nalegała na podwójną naturę Jezusa Chrystusa. Byłoby prostsze z punktu widzenia teologii, gdyby Bóg był bogiem, a Jezus człowiekiem, tak jak każdy inny prorok, w sposób, w jaki postrzega go islam, lub jak judaizm postrzega Abrahama. Ale nie, musiał być zarówno człowiekiem, jak i Bogiem; ta dualność jest tak zasadnicza, że kwestia ciągle powraca, choć na różne sposoby: czy dwoistość pozwalała dzielić tę samą substancję (prawosławie), taką samą wolę (monoteletyzm), tę samą naturę (monofizytyzm). Trójca spowodowała, że inni monoteiści dostrzegli w chrześcijaństwie ślady politeizmu i sprawili, że wielu chrześcijan, którzy wpadli w ręce Państwa Islamskiego, zostało ściętych. Wygląda więc na to, że założyciele Kościoła naprawdę chcieli, aby Chrystus ryzykował własną skórę – rzeczywiście cierpiał on na krzyżu, złożył samego siebie w ofierze i doświadczył śmierci. Podejmował ryzyko. Co ważniejsze dla naszej historii, poświęcił się dla dobra innych. Bóg pozbawiony człowieczeństwa nie może ryzykować w taki sposób, nie może tak naprawdę cierpieć (ale jeśli tak było, to owo przedefiniowanie Boga zasilonego ludzką naturą poparłoby nasz argument). Bóg, który tak naprawdę nie cierpiałby na krzyżu, byłby niczym magik posługujący się iluzją, a nie ktoś, kto rzeczywiście krwawi po wbiciu sobie szpikulca do lodu między kości nadgarstka.
Cerkiew prawosławna idzie dalej, widząc w ludzkiej naturze Jezusa raczej korzyść, zaletę niż wadę. Biskup, Atanazy Aleksandryjski, żyjący w IV wieku napisał: „Jezus Chrystus został wcielony, abyśmy my mogli zyskać dostęp do Boga”. To właśnie owa bardzo ludzka natura Jezusa umożliwia nam, śmiertelnikom, dostęp do Boga i połączenie się z Nim, stanie się Jego częścią, aby uczestniczyć w boskości. Ta fuzja nosi nazwę theosis. Ludzka natura Chrystusa sprawia, że boskość jest możliwa dla nas wszystkich*.
Ta argumentacja (że prawdziwe życie wiąże się z podejmowaniem ryzyka) ujawnia teologiczną słabość zakładu Pascala, który mówi, że wiara w Stwórcę oznacza korzyść na wypadek, gdyby rzeczywiście istniał, i nie ma żadnych minusów na wypadek, gdyby tak nie było. Stąd zakład polega na tym, aby wybrać wiarę w Boga jako wolną opcję. Ale nie ma wolnych opcji. Jeśli podążysz do logicznego końca owego pomysłu, zobaczysz, że proponuje on religię bez podejmowania ryzyka, co czyni spór czysto akademickim i bezpłodnym. Ale to, co odnosi się do Jezusa, powinno dotyczyć także innych wierzących. Przekonamy się, że tradycyjnie religia zawsze łączy się z ryzykiem.
Filozofowie, w odróżnieniu od spierających się z równym zapałem, za to znacznie bardziej wyrafinowanych (i bardziej kolorowo ubranych) biskupów, nie rozumieją eksperymentu myślowego z maszyną przeżyć (ang. experience lub pleasure machine). Procedura jest następująca. Po prostu siedzisz w aparacie, a technik podłącza ci kilka kabli do mózgu, po czym przechodzisz „doznanie”. Czujesz się tak, jakby wydarzenie miało miejsce, z tym że wszystko odbywa się w wirtualnej rzeczywistości; wszystko było mentalne. Niestety, takie doświadczenie nigdy nie dorówna realnemu – tylko filozof akademicki, który nigdy nie podejmował ryzyka, może uwierzyć w podobne bzdury. Dlaczego?
Ponieważ, powtórzmy, życie jest poświęceniem i podejmowaniem ryzyka, a niczego, co nie pociąga za sobą jakiejś umiarkowanej ilości tego pierwszego pod przymusem zaspokojenia tego drugiego, nie można nazwać życiem. Jeśli nie przystaniesz w imię przygody na prawdziwe niebezpieczeństwo – odwracalne lub nawet potencjalnie nieodwracalne – nie jest to przygoda.
Nasz argument – że to, co realne, wymaga ryzyka – może prowadzić do niuansów dotyczących dylematu psychofizycznego, ale nie mów o tym swojemu lokalnemu filozofowi.
Ktoś jednak mógłby powiedzieć: gdy już jesteś w maszynie, możesz uwierzyć, że ryzykujesz własną skórę, i doświadczyć bólów i konsekwencji tak, jakbyś przeżywał prawdziwe szkody. Ale to dzieje się tylko, gdy jesteś wewnątrz, nie na zewnątrz, i nie ma tu ryzyka nieodwracalnej szkody, rzeczy, które trwają i sprawiają, że czas zaczyna płynąć w tym, a nie w innym kierunku. Powodem, dla którego sen nie jest rzeczywistością, jest to, że kiedy nagle obudzisz się, spadając z chińskiego wieżowca, nadal żyjesz, a nie ma żadnej bariery pochłaniającej, matematycznej nazwy dla tego nieodwracalnego stanu, który omówimy obszernie w rozdziale 19, wraz z ergodycznością, najpotężniejszą koncepcją, jaką znam.
A teraz rozważmy korzyści sygnałów, jakie dają widzialne skazy.
Mam tendencję do oglądania telewizji z wyłączonym dźwiękiem. Kiedy zobaczyłem Donalda Trumpa w prawyborach Partii Republikańskiej stojącego obok innych kandydatów, nabrałem pewności, że wygra ten etap bez względu na to, co powie czy zrobi. Właściwie to właśnie dlatego, że jego niedostatki widać było jak na dłoni. Dlaczego? Ponieważ był prawdziwy, a społeczeństwo – składające się z ludzi, którzy zwykle podejmują ryzyko, a nie z pozbawionych życia (i ryzyka) analityków, których przedstawimy w następnym rozdziale – zagłosowałoby w każdej chwili na kogoś, kto rzeczywiście wykrwawił się po wbiciu sobie szpikulca w rękę, zamiast na kogoś drugiego. Argumenty, że Trump jest przedsiębiorcą nieudacznikiem, nawet jeśli są prawdziwe, faktycznie jeszcze wzmacniają ten tok rozumowania: wolałbyś raczej mieć na stanowisku człowieka z krwi i kości, choć nieudacznika, niż kogoś, komu się udało, bo skazy, blizny i wady charakteru odróżniają człowieka od nieuchwytnego ducha.
Nassim Nicholas Taleb, Na własne ryzyko, przeł. Alicja Unterschuetz i Maciej Krzak, Zysk