Trzynastoletnia Katia zaszła w ciążę z byłym chłopakiem, Glebem. Idzie już szósty tydzień.
– Zrób skrobankę – radzi Maga. – Nie marnuj sobie życia, jedno tylko masz.
– Mama powiedziała, że jeśli usunę, odda mnie do domu dziecka. Albo przyprowadzi tutaj, zepchnie z szybu windowego, a na milicji powie, że sama skoczyłam. A babcia na to, że jeśli przyniosę bękarta, wyrzuci mnie z domu.
Katia mieszka u babci, bo mama pije. Urodziła ją, jak miała swoje piętnaście, i pierwsze trzy lata Katia spędziła w bidulu. Jej ulubiona historia rodzinna opowiada o tym, jak babcia zmusiła mamę do zrzeczenia się praw rodzicielskich, a mama w dniu swojej pełnoletniości, grożąc babci nożem, kazała jej podpisać dokumenty potrzebne do odzyskania dziecka.
– Babcia do tej pory żałuje, że mnie z powrotem przyprowadzili z domu dziecka – mówi Katia między łykami taniego wina.
– Lepiej nie pij – rzuca Maga. – Pierwszy trymestr.
– Rośnie mi tam potwór, a tak może pozwolą mi go od razu oddać, albo jeszcze lepiej, poronię.
– Żeby poronić, trzeba wódkę pić, a nie bełt – wtrąca się wyjątkowo drobna dziewczyna, Ania.
– Podpowiem ci klinikę, gdzie najlepiej się skrobać. Kosztuje piętnaście patyków, no drogo, drogo, ja to w ogóle za dwadzieścia pięć robiłam. Za to z pełną opieką po zabiegu.
Siedemnastoletnia Maga rok temu miała aborcję. Gdy okazało się, że jest w ciąży, jej chłopaka akurat zabierali do wojska.
– Dał mi pieniądze i mówi: „Jeśli się zdecydujesz, to zrób”. Przemyślałam sprawę. I kto by mnie z porodówki odbierał? Mamę mam dobrą, ale powiedziała, że z małym siedzieć nie będzie.
Rozmowa toczy się na balkonie na drugim piętrze opuszczonego szpitala na skraju Moskwy. To ogromny kompleks z betonu, o trzech skrzydłach, który powoli zapada się pod ziemię. Za naszymi plecami słychać głośne śmiechy. Grupa kilkunastu osób w wieku od dziesięciu do trzydziestu lat to rezydenci szpitala. Są wśród nich stalkerzy, diggerzy, samobójcy, strażnicy, upiory…
Budowę szpitalnego kompleksu aż na tysiąc trzysta łóżek rozpoczęto w 1980 roku, ale już pięć lat później prace zostały wstrzymane. Według jednej z wersji zabrakło pieniędzy na dokończenie, według innej – budowlę zalały wody gruntowe i pobliska rzeczka Lichoborka. W momencie przerwania prac gotowe były wszystkie trzy dziewięciopiętrowe skrzydła budynku, rozchodzącego się jak gwiazda. Okna były już oszklone, sale odmalowane, i nawet łóżka wstawione. Wystarczyło założyć windy i poręcze. Budynek był pod strażą do początku lat dziewięćdziesiątych. Potem ochronę zlikwidowano. Niedokończony szpital stał się punktem zaopatrzenia w materiały budowlane dla okolicznych mieszkańców. Wyniesiono stąd dosłownie wszystko. Potem toczył się długotrwały spór o własność między państwowym przedsiębiorstwem unitarnym WPK–Tiechnoteks a moskiewskim departamentem nieruchomości. Wygrało miasto.
W 2004 roku miejskie władze wydały rozporządzenie o wznowieniu prac. Przetarg wygrała firma Miedstrojinwiest, lecz rekonstrukcji nawet nie rozpoczęto. Po dwudziestu latach działania żywiołów i tubylców nie było już czego „rekonstruować”.
Szpital zapada się pod ziemię. Niższe piętra są zalane wodą, a na dnie leży nietopniejący nigdy lód. Schody bez poręczy, nieogrodzone puste szyby windowe, dziury w podłogach. Wieloletni pył i kurz, żwir, kawałki betonu. Z sufitu kapie woda. Ściany całe w graffiti. Upust spontanicznej i bezmyślnej kolektywnej twórczości: „Patriotyczne potwory”, „Ave Satan”, „Dzielnica Strogino rządzi”, deklaracje miłości i deklaracje wojny, wiersze, przekleństwa, imiona.
Podczas gdy państwo nie wiedziało, co robić z niedokończonym budynkiem, zjawili się w nim ci, dla których nie starczyło miejsca w zewnętrznym świecie.
Na drugim piętrze zebrała się ich spora grupa. Z piętnaście osób stoi na betonowym balkonie. Część siedzi na krawędzi, zwieszając nogi w dół.
Pośrodku balkonu stoi zrobiony z cegieł i desek „stół”. Jest zawalony torebkami. Jeszcze jeden stół, tym razem prawdziwy, stoi przy ścianie. Na nim rozsiadła się para. Między ludźmi krążą dwie butelki taniego, gazowanego wina.
Większość obecnych nie ma jeszcze piętnastu lat. Znają ten budynek jak własną kieszeń, potrafią skryć się w ciemnych korytarzach przed milicją i naciągać turystów na pieniądze.
Balkon na drugim piętrze nieprzypadkowo został wybrany na punkt spotkań. Z niego doskonale widać „wejście”, to jest dziurę w ogrodzeniu otoczonym drutem kolczastym.
Przez nią przechodzą ciągnący tu goci, stalkerzy, studenci, amatorzy paintballu. Wejście do budynku kosztuje sto pięćdziesiąt rubli od osoby. W cenie „biletu” jest wycieczka (dzieci oprowadzają po budynku, racząc odwiedzających miejscowymi legendami).
Przedstawiają się jako „służba ochrony”. „Ochronę” reprezentuje teraz Maga, ale nie chce jej się łowić turystów.
– Kiedyś biegałam po budynku, słuchałam, co mówią ludzie i ściany, było fajnie, ale teraz już nie muszę, teraz pieniądze mi przynoszą.
Z zarobionych pieniędzy trzeba się rozliczać, ale „alko i tak jest wspólne”. Niedługo powinni podejść pozostali członkowie ochrony: Szczurołap, Aleks Wydział Śledczy, Buhaj Żeka.
Tak naprawdę budynku nikt nie pilnuje. Służbę ochroniarską wynajęto w latach dziewięćdziesiątych. A potem w 2007 roku, kiedy kolejny chłopak spadł do szybu windy. Ochroniarze dogadali się z Magą i pozostałymi i założyli wspólny biznes. Potem ich odwołano. Zostali rezydenci i kontynuują prowadzenie interesów.
By uniknąć komplikacji, dzielą się zyskami z miejscowymi funkcjonariuszami milicji. Mundurowi od czasu do czasu zabierają stąd niepełnoletnich. Maga i inni młodych nie przeganiają. Bez entuzjazmu, ale pozwalają im prowadzić wycieczki dla turystów, a nawet dzielą się alkoholem i papierosami. Ale w razie nalotu psów każdy musi odpowiadać za siebie. Tu w ogóle każdy odpowiada za siebie.
Jelena Kostiuczenko, Przyszło nam tu żyć. Reportaże z Rosji, przeł. Katarzyna Kwiatkowska-Moskalewicz, Czarne