Międzynarodowe Czytanie

Fragment książki: „Praca bez sensu”

Wygląda, jakby wszystko było gotowe na rewolucję klas opiekuńczych. Dlaczego się nie zaczęła?
materiały prasowe

Jednym ze sposobów zastanowienia się nad tym, co zaszło, jest powrót do opozycji między „wartością” a „wartościami”; mamy mianowicie do czynienia z próbą podporządkowania tych drugich logice tej pierwszej.

Przed rewolucją przemysłową większość ludzi pracowało u siebie w domu. Dopiero od lat 50. XVIII wieku czy nawet pierwszych lat XIX wieku można było faktycznie mówić o społeczeństwie w dzisiejszym rozumieniu, w którym jest ono rzekomo zbiorem fabryk i biur („zakładów pracy”) z jednej strony oraz zbiorem domów, szkół, kościołów, akwaparków z drugiej, a być może gdzieś pośrodku tego jest jeszcze gigantyczna galeria handlowa. Jeśli praca jest domeną „produkcji”, dom tedy jest domeną „konsumpcji”, będąc przy tym, rzecz jasna, domeną „wartości” w liczbie mnogiej (a to oznacza, że praca, jaką ludzie wykonują na tym terytorium, jest na ogół wykonywana za darmo). Ale oczywiście można też to wszystko obrócić o sto osiemdziesiąt stopni i spojrzeć na społeczeństwo z przeciwnego punktu widzenia.

„Praca bez sensu”materiały prasowe„Praca bez sensu”

Z perspektywy biznesu, owszem, domy i szkoły to tylko miejsca, w których wytwarzamy i wychowujemy oraz kształcimy zdatną siłę roboczą, ale z perspektywy ludzkiej takie myślenie jest mniej więcej tak samo szalone jak stworzenie miliona robotów, by zjadały jedzenie, na które ludzi już nie stać, albo napominanie krajów afrykańskich (jak to ma w zwyczaju od czasu do czasu robić Bank Światowy), że powinny lepiej kontrolować epidemię HIV, bo jeżeli wszyscy umrą, będzie to miało niekorzystny wpływ na gospodarkę. Jak zauważył kiedyś Karol Marks, przed rewolucją przemysłową chyba nigdy nie przyszło nikomu do głowy, by napisać książkę, w której rozważano by, jakie warunki wytworzą największe ogólne bogactwo. Wielu za to pisało książki, w których pytano o warunki, które stworzą najlepszych ludzi, a więc o to, jak najlepiej zorganizować społeczeństwo, by formowało takich ludzi, których chciałoby się mieć obok siebie jako przyjaciół, kochanków, sąsiadów, krewnych, współobywateli. (…)

Jeżeli uznamy, że tak jest, wówczas mówienie o „wartościach” – cennych dlatego, że nie można ich zredukować do liczb – jest tradycyjnym językiem, w jakim zawsze rozmawialiśmy o procesie wzajemnego stwarzania i opieki.

A więc jeśli przyjmiemy takie ujęcie za prawdziwe, niewątpliwie zobaczymy, że domena podporządkowana wartości systematycznie wdziera się w sferę stojącą wartościami przynajmniej od pięćdziesięciu lat i nie ma nic dziwnego w tym, że spory polityczne przybierają taki, a nie inny kształt. Na przykład w wielu dużych miastach amerykańskich najwięksi pracodawcy to obecnie uniwersytety i szpitale. Gospodarka takich miast koncentruje się zatem na rozległym aparacie tworzenia i obsługi jednostek ludzkich, podzielonym starym dobrym kartezjańskim zwyczajem miedzy instytucje edukacyjne mające kształcić rozum a instytucje medyczne mające utrzymywać w dobrym stanie ciało (…).

Tam, gdzie kiedyś lewicowe partie polityczne przynajmniej mieniły się reprezentantami interesów robotników fabrycznych, poniechano już wszelkich pozorów i teraz miejsca te zdominowały klasy profesjonalno-kierownicze, które kierują instytucjami takimi jak szkoły i szpitale. Prawicowy populizm planowo atakuje autorytet tych instytucji, powołując się na odmienny zbiór religijnych czy patriarchalnych „wartości” – na przykład podważając autorytet uniwersytetów poprzez odrzucanie nauki o klimacie czy teorii ewolucji albo podważając autorytet służby zdrowia poprzez organizowanie kampanii przeciwko antykoncepcji i aborcji. Albo taplając się w niemożliwych fantazjach o powrocie do ery przemysłowej (Trump). Ale w gruncie rzeczy jest to robienie dobrej miny do złej gry. (…) Jak na razie wydaje się, że trwa impas. Lewica głównego nurtu w znacznej mierze kontroluje produkcję ludzi. Prawica głównego nurtu kontroluje produkcję rzeczy.

To w tym kontekście odbywa się postępująca finansjalizacja i ekspansja bezsensu w sektorze korporacyjnym, ale szczególnie w sektorze opiekuńczym, rodząca coraz wyższe koszty społeczne, przy czym równocześnie tych, którzy na pierwszej linii zajmują się świadczeniem społeczeństwu rzeczywistej opieki, coraz bardziej się drenuje. Wygląda, jakby wszystko było gotowe na rewolucję klas opiekuńczych. Dlaczego się nie zaczęła?

Cóż, jedną z oczywistych przyczyn jest to, że prawicowy populizm oraz rasizm spod znaku „dziel i rządź” sprawiły, że wiele osób z klas opiekuńczych znalazło się w przeciwnych obozach. Ale na domiar złego, jest jeszcze bardziej niefortunny problem, a mianowicie ten, że oczekuje się, iż w wielu obszarach dysputy obie strony będą „w tym samym” obozie politycznym. To tu zaczyna się rola banków. Wzajemne powiązania banków, uniwersytetów i szpitali nabrały prawdziwie podstępnego charakteru. Finanse wciskają się wszędzie, od kredytów samochodowych po karty kredytowe, ale znamienne jest, że głównym powodem bankructwa w Ameryce jest dług spowodowany opłatami za leczenie, a z kolei główną siłą, która każe młodym ludziom imać się prac bez sensu, jest konieczność spłacenia długu studenckiego.

Tyle że od czasu Clintona w Stanach Zjednoczonych i Blaira w Wielkiej Brytanii to partie rzekomo lewicowe najbardziej ochoczo wdrażają w życie rządy finansów, otrzymują największe wpłaty od sektora finansowego i najściślej współpracują z lobbystami finansowymi nad „reformami” prawa, które sprawiają, że wszystko to jest możliwe. W tym samym dokładnie czasie obie partie porzuciły resztki swoich dawnych robotniczych elektoratów, by stać się, jak dobrze zademonstrował to Tom Frank, partiami klasy profesjonalno-menadżerskiej, a więc nie tylko lekarzy i prawników, ale też kadr administracyjnych i menadżerów faktycznie odpowiedzialnych za wzrost bezsensownych praktyk w opiekuńczych sektorach gospodarki.

David Graeber, Praca bez sensu, przeł. Mikołaj Denderski, Krytyka Polityczna

Reklama

Czytaj także

null
Kraj

Interesy Mastalerka: film porażka i układy z Solorzem. „Szykuje ewakuację przed kłopotami”

Marcin Mastalerek, zwany wiceprezydentem, jest także scenarzystą i producentem filmowym. Te filmy nie zarobiły pieniędzy w kinach, ale u państwowych sponsorów. Teraz Masta pisze dla siebie kolejny scenariusz biznesowy i polityczny.

Anna Dąbrowska
15.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną