Wraz z warszawskim Teatrem Studio redakcja „Polityki” proponuje swoistą alternatywę – lub uzupełnienie – do czytanych podczas Narodowego Czytania „nowel polskich”. Wraz z warszawskim Teatrem Studio redakcja „Polityki” proponuje swoistą alternatywę – lub uzupełnienie – do czytanych podczas Narodowego Czytania „nowel polskich”. Wyboru książek dokonało jury, w którego skład weszli: filozofka Agata Bielik-Robson, pisarka Małgorzata Rejmer, zastępca dyrektora Teatru Studio Tomasz Plata oraz nasi redakcyjni koledzy Justyna Sobolewska i Edwin Bendyk. Jedną z naszych propozycji jest książka „Kobiety i władza. Manifest”, której fragment publikujemy poniżej.
***
W 1915 roku Charlotte Perkins Gilman opublikowała zabawną, ale też frapującą powieść Herland. Jak sam tytuł wskazuje, jest to fantazja o państwie kobiet – wyłącznie kobiet – które istnieje od dwóch tysięcy lat w jakiejś odległej, wciąż niezbadanej części świata. Kobiety żyją tam we wspaniałej utopii: czystej i uporządkowanej, wspólnotowej, miłującej pokój – nawet koty przestały polować na ptaki – doskonale zorganizowanej pod każdym względem: od zrównoważonego rolnictwa i pysznego jedzenia po opiekę społeczną i edukację. A wszystko polega na jednej cudownej innowacji: u zarania historii matki założycielki jakimś sposobem do perfekcji doprowadziły proces partenogenezy.
Jej szczegóły w praktyce są dość niejasne, ale kobiety po prostu rodziły dziewczynki, bez mieszania do tego mężczyzn. W Herlandii seks nie istniał. Dziwna, utopijna fantazja z powieści Gilman Herland – wraz z elementami rasizmu i eugeniki typowymi dla początków XX wieku – została uchwycona w ilustracji na okładce książki.
Głównym wątkiem jest zakłócenie, które w tym świecie powodują trzej odkrywający go Amerykanie: sympatyczny narrator Vandyck Jennings, kurtuazyjny Jeff Margrave oraz doprawdy przerażający Terry Nicholson. Kiedy docierają do Herlandii, Terry nie chce uwierzyć, że nie ma w niej gdzieś pociągających za sznurki mężczyzn, bo nie można przecież wyobrazić sobie, żeby kobiety naprawdę czymś zarządzały. Kiedy w końcu musi przyjąć do wiadomości, że tak jest, stwierdza, że Herlandia potrzebuje odrobiny seksu i męskiej władzy. Historia kończy się tym, że Terry próbuje się o tę władzę – w sypialni – ubiegać, ale ponosi sromotną klęskę i zostaje bezceremonialnie odprawiony.
Powieść przepełnia ironia. Perkins Gilman cały czas pokpiwa na przykład z tego, że kobiety po prostu nie uznają swoich osiągnięć. Samodzielnie stworzyły wzorowe państwo, z czego można być tylko dumnym, ale gdy stają twarzą w twarz z trzema nieproszonymi gośćmi płci męskiej, którzy lokują się gdzieś na osi między tchórzem a kanalią, ulegają skłonności do zdawania się na ich kompetencję, wiedzę i doświadczenie. I nieco je trwoży męski świat na zewnątrz. Dokonały wielkiej rzeczy, a sądzą, że wszystko sknociły.
Niemniej jednak Herland stawia poważniejsze pytania o to, jak postrzegamy rządy kobiet, i o czasami zabawne, czasami przerażające historie, które opowiadamy sobie na ich temat – a istotnie opowiadamy, przynajmniej na Zachodzie, od tysięcy lat. Jak nauczyliśmy się patrzeć na kobiety, które sprawują władzę lub dążą do niej? Jakie są kulturowe podwaliny mizoginii w polityce i w miejscu pracy, jakie są jej formy (rodzaje mizoginii, w co lub kogo jest wymierzona, za pomocą jakich słów lub symboli, jakie niesie skutki)? Jak i dlaczego konwencjonalne definicje „władzy” (a także „wiedzy”, „wiedzy eksperckiej” i „autorytetu”), które siedzą nam w głowie, wykluczają kobiety? Na szczęście teraz więcej jest kobiet zajmujących „stanowiska władzy” – chyba wszyscy zgodzilibyśmy się je za takie uznać – niż dziesięć lat temu, nie mówiąc już o sytuacji sprzed pół wieku. Niezależnie od tego, czy chodzi o funkcję polityka, radnego, komisarza policji, menedżera, dyrektora generalnego, sędziego czy jakąś inną, kobiety je pełniące nadal są w mniejszości, ale jest ich więcej. (Aby ograniczyć się tylko do jednego przykładu: w latach siedemdziesiątych XX wieku kobiety stanowiły około czterech procent brytyjskich parlamentarzystów, obecnie to ok. trzydziestu procent).
Moje podstawowe założenie jest natomiast takie, że nasz mentalny, kulturowy model silnej osoby nadal pozostaje zdecydowanie męski. Jeśli zamkniemy oczy i spróbujemy przywołać w wyobraźni wizerunek prezydenta lub – tu ukłon w stronę gospodarki opartej na wiedzy – profesora, to większość z nas nie ujrzy kobiety. Dzieje się tak nawet wówczas, gdy próbuje tego dokonać kobieta z tytułem profesorskim. Stereotyp kulturowy jest tak silny, że nawet mnie samej, kiedy próbuję taki obraz wykreować, z trudnością przychodzi wyobrazić sobie siebie, lub kogoś takiego jak ja, w mojej roli. Wrzuciłam wyrażenie „profesor na rysunku satyrycznym” do wyszukiwarki obrazów Google z tagiem „UK”: „cartoon professor”, aby mieć pewność, że znajdę wizerunki wyobrażone, kulturowo modelowe, a nie rzeczywiste, oraz „UK”, aby wykluczyć nieco inną definicję „profesora” w USA. Z pierwszej setki, która mi wyskoczyła, tylko na jednym obrazku była kobieta: profesor Holly z Pokémon Farm.
Ujmując rzecz inaczej, nie mamy modelu określającego, jak wygląda władcza kobieta, poza tym, że trochę przypomina mężczyznę. Zwyczajowy żakiet ze spodniami, a przynajmniej spodnie, tak powszechnie noszone przez zachodnie przywódczynie polityczne, od Angeli Merkel po Hillary Clinton, mogą być wygodne i praktyczne, mogą oznaczać odmowę bycia modnym manekinem, co jest losem tak wielu żon polityków, ale są również zwyczajnie elementem taktyki – tak jak obniżenie tembru głosu – w dążeniu do upodobnienia się z wyglądu do mężczyzny, do kręgów władzy. Elżbieta I (albo ten, kto wymyślił jej słynną mowę) dokładnie wiedziała, na czym polega gra, mówiąc, że ma w jednakowym stroju typowym dla kobiet polityczek „serce i odwagę króla”. I właśnie ta idea rozdziału kobiet i władzy sprawiła, że sparodiowanie sekretarza prasowego Białego Domu Seana Spicera przez Melissę McCarthy w programie „Saturday Night Live” było tak celne.
Mary Beard, „Kobiety i władza. Manifest”, przeł. Ewa Hornowska, Wydawnictwo Rebis
Przeczytaj inne fragmenty z dwudziestki wybranych przez nas książek »