Władysław Anders miał życiorys, którym można by obdarzyć kilka pełnokrwistych postaci. Początki wojskowej kariery za czasów carskich, później budowa zrębów polskiej armii, wojna bolszewicka, wreszcie wrzesień 1939, Łubianka, znów tworzenie od podstaw polskiego wojska, Palestyna, Monte Cassino, czasy emigracji. A równolegle biegnący czas miłości: żona, kochanka w końcu poślubiona. I kawaleria, konie. Ten rozdział życia bohatera też zaliczyłbym do sfery uczuciowej. Wydawałoby się, że to wymarzony materiał dla Marii Nurowskiej, pisarki doświadczonej w dziedzinie powieści miłosnej. Dlaczego więc jej „Andersa” uważam za porażkę?
Ponieważ Nurowska nie mogła zdecydować się na to, co chce napisać: dokumentalną biografię wybitnego Polaka czy też powieść osnutą wokół autentycznych wydarzeń. Z tego niezdecydowania powstał chaos (to łagodne określenie). Wspomnienia znanych i wybitnych towarzyszy życia generała oraz członków jego rodziny przeplatają się z wyraźnie fabularyzowanymi wątkami. Cytaty z dokumentów inkrustowane są wymyślonymi dialogami (z Berią, Stalinem i innymi postaciami historycznymi), co irytuje i zgrzyta w trakcie lektury.
Miłośnikom beletrystyki wstawki dokumentalne przeszkadzają, rozsadzając potoczystość prozy. A zwolenników literatury pamiętnikarskiej czy dokumentarnej irytują tchnące fikcją sceny i opisy. W dodatku montaż fikcji z autentycznymi wydarzeniami wprowadza niesamowity bałagan chronologiczny. Nie mniejszym błędem jest też patos, z jakim autorka stara się nam wmówić, że jej bohater jest Wielkim Polakiem i Prawdziwym Patriotą. Ta tromtadracja w tym przypadku jest zupełnie zbędna. Ale koni, koni jest mi żal...
Maria Nurowska, Anders, Wydawnictwo W.A.B., Warszawa 2008, s. 254
- Kup książkę w merlin.pl