Andriej Tarkowski cieszy się w Polsce kultem szczególnym - nie tylko dlatego, że jako radzieckiego reżysera mogliśmy go łatwiej oglądać w PRL-u. Tarkowski to synonim uduchowienia w sztuce kinematograficznej, na którego filmy wyznawcy chodzą jak na misteria. Poza dorobkiem filmowym, liczącym tylko 9 tytułów (Tarkowski zmarł w wieku zaledwie 54 lat na raka), wychodziły u nas, początkowo w drugim obiegu, jego dzienniki, zapiski i scenariusze, które są dziś trofeami na aukcjach internetowych. Dlatego wielką przysługę fanom zrobiło wydawnictwo Świat Literacki, wznawiając "Czas utrwalony" - kultową książkę reżysera.
W czasach licealnych widziałam wszystkie jego filmy po kilka razy. W dużej mierze jednak z zaczadzenia poetyką Tarkowskiego zdążyłam się otrząsnąć. Jego solenność, traktowanie sztuki jako sacrum, powaga i zerowy niemal poziom ironii trochę mnie dziś odrzucają. Pozostaje jednak wartość filmowa. Tarkowski jest twórcą niezapomnianych obrazów i nastrojów, które można dzielić niezależnie od przekonań. Jednak "Czas utrwalony" pokazuje jeszcze inną jego twarz - artysty, który przez całe życie interesował się przede wszystkim udoskonalaniem swojej sztuki, świetnie orientując się, co się pod tym względem dzieje na świecie. Lata 60. i 70. były złotą erą kina autorskiego. W kolejnej dekadzie to zaczęło się zmieniać. Rosnąca komercjalizacja kina, spłycenie tematyki i sprowadzenie do poziomu rozrywki budzi w Tarkowskim głęboką odrazę. Jego eseje są wołaniem o odrodzenie kina i wyrwanie go z łap przemysłu.
Tarkowski opowiada wiec o swojej sztuce, wykłada swoje credo i pisze o cenionych reżyserach. Za Hessem głosi, że „prawdą się żyje, nie wykłada się jej." Dlatego nie wierzy, że można zrobić dobry film z gotową tezą, przemyśleniami. Trzeba szukać.