Portret artystki z czasów młodości
Recenzja książki: Tove Ditlevsen, „Trylogia kopenhaska”
„Dzieciństwo jest długie i wąskie jak trumna, nie można się z niego wydostać samodzielnie” – pisze Tove Ditlevsen, a jej obserwacje są ostre i trafne. Autobiograficzną prozę tej znanej duńskiej pisarki, w bardzo dobrym przekładzie Iwony Zimnickiej, czyta się jak wciągającą powieść o dorastaniu w robotniczej rodzinie w Kopenhadze. To są lata 20. i 30. XX w., a Tove powinna zostać służącą, jak jej koleżanki z kamienicy. Ale ona wiedziała już jako nastolatka, że będzie pisać wiersze, chociaż jej ojciec mawiał, że kobiety nie mogą być pisarkami. A największym szczęściem byłby dla niej własny pokój, jak u Virginii Woolf: „tak bardzo chciałabym mieć jakieś miejsce, gdzie mogłabym się wprawiać w pisaniu prawdziwych wierszy. Chciałabym mieć pokój z czterema ścianami i zamkniętymi drzwiami”.
Tove Ditlevsen, Trylogia kopenhaska, przeł. Iwona Zimnicka, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2021, s. 368