Książka Daniela Passenta, niemal bez recenzji, po skromnej koleżeńskiej promocji, trafiła na listy bestsellerów...
Jeden z najlepszych powojennych polskich dziennikarzy, niedawno jeszcze ambasador RP w Chile, po zakończeniu swojej misji wydał niezmiernie trudną do napisania książkę. Opisał problematykę swojego urzędowania oddzielając to, co można podać drukiem, od tego, o czym trzeba milczeć, a czasem – zapomnieć. Opowieść, do której prokurator nie może się przyczepić (o co w świecie mediów dosyć dzisiaj łatwo), pokazuje takie postaci jak Pinochet, Honecker i Alicja Grześkowiak, widziane jednakowo chłodnym okiem przez ambasadora Rzeczypospolitej.
Jeśli fascynujące są relacje Passenta o sprawach możliwych do omówienia otwartym tekstem, to można sobie dopiero wyobrazić depesze nadawane kodem, które miały kilku adresatów. Między pisarstwem dobrego analityka informacji, który pisze na kolumnach prestiżowego pisma do kilkuset tysięcy czytelników, a depeszą szyfrową dyplomaty, który zajmuje się tym samym dla kilku przedstawicieli władz państwowych, różnica jest w istocie niewielka. Granicę wyznaczają drzwi, za którymi odbywają się rozmowy w „cztery oczy”. Publicysta domyśla się, o czym rozmawiano, a ambasador wie.
Czasami rozmawia się o rzeczach nudnych, a czasem o wymykających się najwrażliwszej wyobraźni. Dlatego tak niewielu ambasadorów pozostawia po sobie książki. John Kenneth Galbraith po pracy w charakterze doradcy prezydenta J.F. Kennedy’ego i ambasadora w Delhi opublikował swój dziennik (w którym są mniej więcej tej samej wagi informacje co w książce Passenta i ani odrobiny więcej). Octavio Paz, Alejo Carpentier, Andrzej Kuśniewicz, Tadeusz Breza zostawili po swojej pracy dyplomatycznej książki metaforyczne.
A Czesław Miłosz, choć tylko w jednym z listów, nie wytrzymał i napisał: „Cóż to za zasrana rzecz być attaché”.
(Autor recenzji był ambasadorem Polski w Indiach w latach 90.)
Daniel Passent, Choroba dyplomatyczna, Wyd. Iskry, s. 380
Przeczytaj fragment książki