Opowieść jest rozpisana na dwa głosy: jej i jego – już dorosłych i uwikłanych w życiowe komplikacje. Powrót do młodości w latach 90. – kiedy wszystko mogło się jeszcze wydarzyć – jest ucieczką od nazbyt okrzepłego życia. Odmienne wersje zdarzeń nakładają się na siebie i wzajemnie znoszą, zawieszając opowieści w sferze potencjalności („Wyobrażałam sobie alternatywy, wracałam na rozstaje, by wybrać inną ścieżkę”), co współgra z romansem, którego zasadą było unikanie domykającej formuły: „Kocham”. „Frajdzie” jest blisko do postmodernistycznej poetyki pisania o miłości, znanej z „Terminalu” Marka Bieńczyka. Dzido przetwarza klisze, ale pozwala swoim bohaterom korzystać z nich bez ironii, a nawet się z nimi identyfikować: „oboje przypominamy tych ludzi z czarno-białego filmu” – mówi narrator. Na dystans nie ma tu miejsca, bo ten seans wspomnień służy odtworzeniu utraconej niewinności z epoki, „kiedy w polszczyźnie nie było modnego dziś słowa »poliamoria«”. Z „Frajdy” nie dowiemy się niczego nowego o miłości: o tym, jakie formy może przyjmować w drugiej dekadzie XXI w., co z nią robią media społecznościowe i umowy śmieciowe albo jak romansują milenialsi. Lektura „Frajdy” jest raczej przyjemnością z rodzaju tych, które opisuje słynne zdanie z Casablanki: „Zagraj to jeszcze raz”.
Marta Dzido, Frajda, Wydawnictwo Ha!art, Kraków 2018, s. 144