Ci, których popchnięto w tramwaju
Po studniówce zaczął przygotowywać się do egzaminów na studia. Twierdził, że wybrał je niejako wbrew własnej woli:
- Nigdy nie klęczałem przed filmem; nie zamierzałem być filmowcem. Chciałem być reżyserem teatralnym. Żeby studiować reżyserię teatralną trzeba było mieć ukończone jakieś inne studia. Nie spełniałem tego warunku i dlatego pomyślałem o łódzkiej szkole – wyjaśniał.
Na reżyserię filmową przyjmowano wówczas po maturze. Egzaminy były wieloetapowe, trwały dwa tygodnie.
- Wymagały sprawdzenia wielu uzdolnień, których nie można sprowadzić do jednego punktu, na przykład talentu. Bo cóż to jest talent? Należało więc dłużej przyglądać się kandydatowi w różnych sytuacjach…Ale i tak te egzaminy pozostawały loterią - uważał reżyser Jerzy Kawalerowicz, który wielokrotnie zasiadał w komisji selekcyjnej.
Kiedy Kieślowski dowiedział się, że na egzaminach trzeba zaprezentować własne prace artystyczne, zaczął robić zdjęcia i pisać opowiadania.
W jednym z nich, zatytułowanym Bramka, opisał ludzi, którzy przychodzą na boisko sportowe wypożyczyć piłkę i postrzelać do bramki. Charakteryzował ich jako tych „którzy nie załatwili swoich spraw w biurach i urzędach; którzy nie dostali w sklepach rękawiczek, których oszukano w kawiarniach, wyrzucono z pracy, popchnięto w tramwaju, którzy pokłócili się z żonami mającymi rację, którym uciekł ostatni autobus i nie zatrzymała się taksówka...” Tacy, zwyczajni, wtedy i potem przykuwali uwagę Kieślowskiego.
Zasypane pudło
Z myślą o egzaminach postanowił też nakręcić film amatorski. Zrealizował go przy pomocy sprawdzonych przyjaciół - Janusza Skalskiego i Romana Filutowskiego.
Janusz Skalski:
- Od kolegi, którego ojciec wrócił z placówki zagranicznej Krzysztof pożyczył ośmiomilimetrową kamerę. Nie pamiętam, czy to była kamera radziecka, krasnogorsk, czy jakaś inna…Sfilmował nią scenę, w której mężczyzna wrzuca do znajdującego się w wykopanym dole tekturowego pudła rozmaite dokumenty - legitymacje, dyplomy, zdjęcia, a następnie to pudło zamyka i przysypuje ziemią. To wszystko.
Miniatura nosiła tytuł „Stracone złudzenia”. Mógł ją zainspirować pogrzeb ojca Krzysztofa, ale nie musiał. Autor nie zawsze zna genezę swoich utworów. Kieślowski już w pierwszych próbach filmowych czerpał z własnych doświadczeń. Kamerę skierował na siebie. Czy uświadamiał sobie, że tak robi?
Filmówka
Państwowa Wyższa Szkoła Teatralna i Filmowa w Łodzi była wówczas jedyną w Polsce uczelnią kształcącą reżyserów i operatorów filmowych. Dzisiaj nazywa się ją „filmówką”; wtedy mówiło się po prostu: szkoła.
Powstała w 1948 roku. Swoje istnienie zawdzięcza temu, że po wojnie akurat w Łodzi - stosunkowo mało zniszczonej - skupiło się najwięcej ludzi kina. Trzydziestoparolatkowie: Aleksander Ford, Stanisław Wohl, Jerzy Bossak, Ludwik Starski, Wanda Jakubowska wymyślali model nowej, upaństwowionej kinematografii. Wprawdzie wracający z wojny filmowcy zatrzymywali się także w Krakowie, gdzie już w roku 1945 uruchomiono Kursy Przysposobienia Filmowego, jednakże ani tam, ani w zrujnowanej Warszawie nie powstały najważniejsze instytucje filmowe.
W Łodzi błyskawicznie powołano do życia pierwszą wytwórnię filmową, atelier, przedsiębiorstwo „Film Polski” ( z działem produkcji filmów), stworzono Instytut Filmowy , centralną bibliotekę i archiwum filmowe, później także Wytwórnię Filmów Oświatowych. Część z tych instytucji umieszczono przy Targowej 61, w pofabrykanckim pałacyku z roku 1893. On też stał się siedzibą filmowej alma mater.
- Powstawała na wariackich papierach i dlatego odniosła sukces- skwitował Jerzy Toeplitz, jej pierwszy rektor.
W końcu lat czterdziestych „szkołę w pałacu” odwiedzali z wykładami wybitni teoretycy i krytycy filmu - Bela Balazs , Umberto Barbaro z rzymskiego Centro Esperimentale i Georges Sadoul z Paryża. W okresie najsilniejszego stalinizmu przyjechać mógł tylko ktoś ze Wschodu i był to Wsiewołod Pudowkin. Potem ponownie przyjeżdżali filmowcy z Zachodu. U schyłku lat 50-tych odwiedziła szkołę delegacja filmowców brytyjskich, którzy swoją National Film School pragnęli kształtować na wzór łódzkiej. W latach 60-tych PWSTiF gościła Kirka Douglasa, Lindsaya Andersona, Susan York i wielu innych.
O tym i innych faktach tworzących ekscytującą aurę wokół szkoły Kieślowski dowiedział się później.
Wizytówka
Reżyseria była kierunkiem niezwykle popularnym, a zarazem elitarnym
O jedno miejsce ubiegało się kilkanaście osób. Miejsc było piętnaście. Najwięcej kandydatów pochodziło z Warszawy i z tak zwanych dobrych, nierzadko dygnitarskich domów. Niektórzy posiadali już dyplomy ukończenia innych uczelni.
Trzeba było mieć wiele tupetu i determinacji, by ubiegać się o przyjęcie do szkoły filmowej z takiej pozycji jak Kieślowski. Pewnie dlatego, by ją wzmocnić w oczach egzaminatorów, w jednym z kwestionariuszy do zawodu ojca - inżynier dodał architekt. Inżynier- architekt. Wydawało mu się, że to lepiej brzmi. W kolejnej rubryce dotyczącej ojca musiał wpisać: nie żyje...
Do szkoły przyjmowani byli także cudzoziemcy - raz dwóch, innym razem sześciu - Brytyjczycy, Hindusi, Bułgarzy, Irańczycy, Algierczycy, Marokańczycy, Irakijczycy, Argentyńczycy, Jugosłowianie. Ich obecność przez lata dodawała szkole atrakcyjności i kolorytu, ale wizytówką były wtedy międzynarodowe sukcesy jej absolwentów, przede wszystkim współtwórców „szkoły polskiej” Andrzeja Wajdy, Jerzego Wójcika, Kazimierza Kutza, Janusza Morgensterna i tragicznie zmarłego Andrzeja Munka, a także sława wykładowców –Jerzego Toeplitza, Jerzego Bossaka, Kazimierza Karabasza, Stanisława Wohla, Wandy Jakubowskiej, Stanisława Różewicza, Anatola Radzinowicza i innych.
Kiedy Kieślowski zabiegał o indeks kolejne wpisy do niego uzyskiwali ci, o których wkrótce zaczęło być głośno: Jerzy Skolimowski, Krzysztof Zanussi, Marek Piwowski. Ekrany kin przemierzał właśnie „Nóż w wodzie” - debiut fabularny Romana Polańskiego, wychowanka łódzkiej szkoły. Niebawem otrzymał on nominację do Oscara. Dla zdających na reżyserię był to sygnał, że zdobyte w Łodzi umiejętności mogą zaprowadzić nie tylko na festiwale do Moskwy, Wenecji, San Sebastian, Karlovych Varów i Cannes. Także do Hollywood. Któż skrycie nie marzył o takiej karierze, któż nie pragnął wyrwać się w świat, nie śnił o sławie i prawdziwych pieniądzach?
„Kieślowski osiągnął tak wiele, bo nie myślał o pieniądzach i sławie, ale dlatego, że kochał kino”- skwitowała po latach jego dawna wykładowczyni, Wanda Jakubowska. Może miała rację.
W lipcu 1962 roku Kieślowski zdawał egzaminy łódzkiej szkoły filmowej. Dotarł do ostatniego etapu, ale nie znalazł się w gronie szczęśliwców, którzy zostali przyjęci. Nie starał się dostać na jakąś inną uczelnię, w której były wolne miejsca. Wybrał się na żagle i tam myślał, co dalej robić.
We wrześniu 1962 roku rozpoczął naukę w warszawskim Studium Nauczycielskim przy ulicy Saskiej 78. Tam były jeszcze luzy na wychowaniu plastycznym; po ukończeniu tego kierunku można było zostać nauczycielem rysunku. Nawet nie brał pod uwagę takiej możliwości.
Większość słuchaczy SN-u stanowili zresztą ci, którzy nie dostali się na wyższe uczelnie, ale nie zamierzali zostać pedagogami. Traktowali studium jako „przechowalnię bagażu”, sposób na przetrwanie, a przede wszystkim na wymiganie się od wojska.
W tamtym okresie Kieślowski mieszkał we Włochach, na peryferiach Warszawy, razem z Romkiem Filutowskim i Januszem Skalskim. Byli w podobnej sytuacji - potknęli się. Filutowski kontynuował naukę w Liceum Technik Teatralnych, powtarzał ostatnią klasę. Skalski nie dostał się do Akademii Sztuk Pięknych. W pokoju, który wynajęli mieli spartańskie warunki. Zimą w kranach zamarzała woda. Nie stać ich było na lepsze lokum. Skalski znalazł pracę w kolejowych magazynach „Warsu”. Dzięki temu regularnie zaopatrywał kolegów w ser i masło. Radzili sobie jak mogli. Żadnemu nie przelewało się.
Garderobiany
W drugim semestrze Kieślowski coraz rzadziej pojawiał się na zajęciach w Studium Nauczycielskim. Nudziły go. Przypadkowo dowiedział się o możliwości dorobienia paru groszy w teatrze. Zdzisław Siwak, wcześniejszy absolwent Liceum Technik Teatralnych, teraz studiował filozofię. Zajęcia na uczelni miał w dzień, a wieczorami pracował jako krawiec garderobiany w Teatrze Współczesnym. Potrzebował pomocników. Teatr wprowadził akurat do repertuaru parę sztuk wieloobsadowych. Oprócz aktorów zawodowych występowało w nich do pięćdziesięciu statystów.
Zdzisław Siwak:
- Nie dawałem rady wszystkich obsłużyć. Zwróciłem się do znajomych z naszego liceum. Wraz z innymi pojawił się także Krzysztof Kieślowski. Otrzymał zadanie ubierania komparsów występujących w „Karierze Artura Ui”, którą wyreżyserował Erwin Axer. Niemal codziennie przychodził do teatru na osiemnastą. Pracę kończyliśmy po 22-giej. Zdarzało się, że Krzysztof mnie zastępował i wtedy przygotowywał kostiumy dla znanych aktorów. „Kariera” cieszyła się wielkim powodzeniem, długo nie schodziła z afisza, więc Krzysztof miał zajęcie przez wiele miesięcy.
W garderobie mógł sporo zaobserwować. Sporo się też dowiedział, bo rozmawiało się tam o wszystkim. Chcąc nie chcąc poznawał zakulisowe życie teatru. Zwłaszcza Aleję Zasłużonych i Aleję Zadłużonych - jak nazywano garderoby aktorskie.
Przez długi czas nie chwalił się pracą na zapleczu teatru. Jednak po dziesięciu latach, w nakręconym przez niego „Personelu”, można było zobaczyć ile z niej wyniósł. Później ironizował: szyłem i podawałem gacie wybitnym aktorom: Łomnickiemu, Zapasiewiczowi, Bardiniemu. I angażował ich do swoich filmów oraz przedstawień teatralnych.
W sezonie 1963/4 oprócz Kariery Artura Ui we Współczesnym wystawiano również Trzy siostry Czechowa i Dożywocie Fredry .
- Karierę znam na pamięć - podkreślał Kieślowski. Jednym z jego ulubionych autorów stał się Czechow. Tytuły filmów powinny być krótkie jak u niego, uważał. O Fredrze nigdy nie wspominał.
Matczyne łzy
W czerwcu 1963 roku po raz drugi zdawał do szkoły filmowej i po raz drugi dotarł do końcowej fazy egzaminów. Indeksu nie otrzymał. Wrócił z Łodzi do Warszawy i przy ruchomych schodach trasy W-Z spotkał się z matką. Nie musiał nic mówić. Spojrzała na niego i rozpłakała się.
- Wtedy obiecałem sobie, że to już się nie powtórzy…- opowiadał po latach.
Porażki na egzaminach nie załamały go. Nie zdeprymowały go również złe oceny, które otrzymywał na kursach przygotowawczych dla kandydatów do szkoły filmowej. Dwukrotnie uczestniczył w takich kursach. Od pedagogów odbierał sygnały, że nie nadaje się na filmowca. Wyniki sprawdzianów, które tam przeprowadzano miał złe - niedostateczne oceny z kompozycji zdjęć lub ledwie dostateczne z innych przedmiotów.
- Dostanę się, ponieważ oni mnie nie chcą - mówił. Motorem jego poczynań były ambicja i zawziętość. Te cechy ujawniał potem wielokrotnie. Okazywały się przydatne w zawodzie reżysera.