Rzeczy zostają po nas jak „zakurzone barykady” – pisze Marcin Wicha w nowej książce. To jest esej, tak jak poprzednia książka „Jak przestałem kochać design”. Esej bardzo osobisty, bo opowiada o matce, o śmierci, o porządkowaniu rzeczy, książek i wspomnień. I przede wszystkim o słowach i milczeniu. Na okładce (bardzo udanej i bardzo ważnej) literka „m” się nie mieści. Bo to jest też książka o niemieszczeniu się w słowach i w życiu, o niedopasowaniach rodzinnych. O tym wszystkim Wicha opowiada niesłychanie dopasowanym stylem – oszczędnym, zdystansowanym, z podszewką ironii i ostrego humoru. To jest wreszcie książka o kontroli nad słowami, którą umieranie zabiera. I opowieść o jeszcze innym przemilczeniu i niewygodnych słowach: „W świecie mojego dzieciństwa nie było Żydów. To znaczy – mogli być po cichu”. Sekretu strzegły dobre maniery, przyzwoitość i cenzura – o tym się jakoś nie mówiło. Potem się słowo pojawiało, ale przemilczenia były inne. I w tym świecie jego mama zawsze mówiła prawdę prosto w oczy. W jej pokoleniu słowa zawiodły, były fałszowane. Stąd nieufność i zwracanie uwagi na to, jak się mówi, żeby nie za dużo przymiotników, eufemizmów i sentymentalizmów. I taka jest książka Wichy, wychodzi od konkretów i przedmiotów, żeby mówić prosto w oczy o tym, co ważne. Pisząc o niej, trzeba uważać na przymiotniki, więc może tylko jeden rzeczownik: majstersztyk.
Marcin Wicha, Rzeczy, których nie wyrzuciłem, Karakter, Kraków 2017, s. 184