„W Bejrucie nie ma mowy o prawdzie. Są tylko różne wersje” – motto książki brzmi jak refren, jego melodia rozlewa się na nią całą. W pewnym sensie jest ono zapowiedzią porażki, informacją dla czytelnika, by nie spodziewał się odkrycia jedynej prawdy o Libanie, ale też obietnicą, że w zamian otrzyma on zestaw pojedynczych prawd i opowieści.
Jan Subart, czyli ukrywający się pod pseudonimem Stanisław Strasburger, zafascynowany, wręcz „opętany” Libanem, próbuje opowiedzieć historię tego kraju, ale co rusz na przeszkodzie staje niewidzialna granica między prawdą właśnie a pamięcią osób, które o wydarzeniach i miejscach nam opowiadają.
„Liban. Opętanie” nie jest klasyczną powieścią ani też literaturą faktu, bardziej układanym latami kolażem, posklejanym z wycinków z gazet, książek, wierszy, a przede wszystkim osobistych wrażeń autora, wywiadów z kluczowymi postaciami libańskiej sceny politycznej, uchodźcami, ludźmi kultury, pracownikami organizacji pozarządowych, dziennikarzami, ale też zwykłymi Libańczykami.
Wszyscy cierpią na tę samą chorobę: Liban. Ale lekarstwa brak i takie pewnie nie istnieje. Fikcyjny narrator opowiada nam historię tego maleńkiego kraju wciśniętego między Syrię a Izrael, szarpanego przez konflikty etniczne i religijne. Obsesyjnie szuka źródeł przemocy i nienawiści, ale Liban wymyka się znanym nam standardom, jest tak samo chory jak ci, którzy o nim opowiadają. Jego siłą i przekleństwem jest niezwykła mozaika partii politycznych, wyznań, interesów, których brzydszą twarzą od lat są masakry, zamachy, wojny, a piękniejszą oszałamiająca przyroda, zabytki, kultura, kuchnia. Trudno przejść obok tego obojętnie, jeszcze trudniej się nie zarazić.
Jan Subart, Liban. Opętanie, PIW, Warszawa 2015, s. 304