Należy do wymierającego gatunku światłych wydawców” – tak obiecująco zaczyna się opowieść o Samuelu Ribie, 60-letnim barcelońskim wydawcy, który zbankrutował. Publikował najlepszych, a teraz dręczy go „melancholia wydawcy”, poczucie, że nikogo nie odkrył, że czas wielkiej literatury się kończy razem ze zmierzchem epoki Gutenberga (co nie przeszkadza mu nocami siedzieć w internecie i „googlować”). Żyje ostatnią ideą – chce w czasie Bloomsday, dorocznego święta Joyce’a i „Ulissesa” w Dublinie, wyprawić pogrzeb książki drukowanej. Enrique Vila-Matas jest specjalistą od intertekstualnych gier, a jego powieści są mozaiką jawnych i ukrytych cytatów. Tak jest i tym razem, a w dodatku wszystko okazuje się mistyfikacją utkaną z często fikcyjnych odniesień (z czym dobrze poradziła sobie tłumaczka Katarzyna Okrasko). Resztę tej recenzji zajęłoby wyliczenie nazwisk wszystkich (prawdziwych) pisarzy, którzy przewijają się w tej książce – więc tylko wspomnijmy Becketta, Joyce’a, Borgesa, Yeatsa, Prousta, Austera, Calvino i Pereca. Tytuł „Dublineska” pochodzi z pięknego wiersza Larkina o pogrzebie dublińskiej prostytutki, który to wiersz posłużył bohaterowi jako requiem dla starej dziwki literatury. Wszystko to brzmi niezwykle zachęcająco, gdyby nie to, że z czasem ta karuzela cytatów przestaje cieszyć. Zamiast gry literackiej na miarę Calvino otrzymujemy nużące wywody bohatera, które co raz osuwają się w banał i w jakieś podejrzane egzaltacje. Riba jako ostatni rycerz ery Gutenberga poszukujący gorączkowo Autora okazuje się personą mało wiarygodną. I to też byłby ciekawy pomysł literacki, gdyby po drodze Vila-Matas tak nie wymęczył czytelnika.
Enrique Vila-Matas, Dublineska, przeł. Katarzyna Okrasko, W.A.B., Warszawa 2015, s. 353