Nie ma przypadku w tym, że John Banville jest jednym z najbardziej cenionych pisarzy z Wysp Brytyjskich. Wystarczy sięgnąć po „Prawo do światła”, by przekonać się, że Irlandczyk jest prozaikiem znakomitym. W jego najnowszej powieści można odnaleźć coś, czego nie ma w masowo produkowanej, szczególnie po sukcesie E.L. James, literaturze erotycznej – prawdziwe napięcie seksualne. „Prawo do światła” domyka trylogię zapoczątkowaną przez „Zaćmienie”. Starzejący się aktor teatralny Alexander Cleave dostaje niespodziewanie propozycję zagrania w filmie pełnometrażowym. Późny debiut na srebrnym ekranie owocuje spotkaniem z genialną aktorką, przypominającą Cleave’owi jego córkę Cass, która przed dekadą popełniła samobójstwo. Śmierć nierozłącznie wiąże się tutaj z miłością, a starość staje się okazją do powrotu do młodości, kiedy to aktora uwiodła matczyna pani Gray (postać niewątpliwie zdecydowanie ciekawsza od sławetnego pana Greya). „Prawo do światła” to rzecz utrzymana mocno w duchu „Lolity”, tyle że znajdujemy tu odwróconą perspektywę. Uwiedziony jest 15-latek, a nie 13-letnia Dolores Haze, i to z jego perspektywy (już jako dorosłego) śledzimy całą historię. Nabokovowska jest też fraza Banville’a. Niespieszny rytm tej pięknej, skrzącej się mnóstwem odcieni prozy automatycznie przywodzi na myśl magika z Petersburga. Z „Poczuciem kresu” Juliana Barnesa mogą zaś kojarzyć się zmagania Alexandra Cleave’a z pamięcią, zniekształcającą mniej lub bardziej celowo wydarzenia z przeszłości. Podobnych smaczków znaleźć tu można zresztą więcej, ale siła Banville’a tkwi w jego utkanej z licznych nawiązań, oryginalnej frazie.
John Banville, Prawo do światła, przeł. Jacek Żuławnik, Świat Książki, Warszawa 2015, s. 302