Kiedy byłam bardzo młoda, to pisałam wiersze w zeszycie. Odkryłam śmierć ciemnej klatki schodowej, zimnej klatki schodowej. Odkrywałam całą masę różnych rzeczy. Teraz wiem, że ta śmierć może być też w krzakach, liściach i miękkiej trawie – dotychczas zarezerwowanej dla rusałek, mrówek, niedopałków. Ona – ta śmierć – jest nawet w niewinnej przyrodzie. Czy ktoś mógłby się tym zająć, jakiś rząd czy ruch społeczny? Apeluję o to, bo ja osobiście byłam w głębokim szoku, kiedy zmarł Jan Stanisław C. Tak zwyczajnie, w trawie. Rozrzucony jak cień po południu. Rozrzucony bezwładnie przy drzewie.
Nie mogłam uwierzyć, że mu się to przytrafiło, bo Jan był silny i potężny. Stał nade mną czasem i to było, jakby góra stała nade mną. Zasłaniała wszystko, co można było zobaczyć. Mówił wtedy, że unieść może w dłoni, co sobie zechce: wielką rurę, opony od samochodu albo mnie. Wierzyłam mu, bo wyglądał jak postać z komiksów, brakowało mu pelerynki na plecach i rajtuzów, ale podobny był bardzo do Batmana. Wchodził na drabinę i wierzyłam, że może wspiąć się do samego nieba. Nie robił tego, bo mu się nie chciało, poza tym nie przepadał raczej za Bogiem.
Bardzo przepraszam, ale takie osoby jak on nie umierają, chyba się ze mną zgodzicie. Jestem jak Alicja z deficytem czarów, która rośnie lub kurczy się nerwowo, jeśli coś dzieje się w jej życiu nie tak. Tchórzliwa dziewczynka w za małych butach i za dużej sukience. Zamykam oczy, gdy przechodzi obok mnie czarny kot z szerokim uśmiechem. Zamieram w swojskim kokonie odpowiedzialności i zobowiązań. Wydaje mi się, że już na zawsze będę mieściła się pod kwietną łodygą. A wtedy przychodzi olbrzym i kosi trawnik. Z lewej do prawej, nic nie zostaje. Kwiat leży i nie ma się pod czym schronić. Następuje wypędzenie z raju.
W rodzinie mówiło się: działka. Że się tam jedzie, że trzeba trawę skosić, że opłaty. Wyjeżdżało się w piątek wieczorem, ale jak Polska się zmieniła i ludzie zaczęli jeździć wszędzie samochodami, to w piątek nie było sensu. Bo straszne korki na trasie do Siedlec. I wtedy albo w sobotę o świcie, albo w piątek też, tylko wcześniej. Najpierw się jechało białym fiatem 126p, z kierownicą taką niby drewnianą. Z obiciem brąz skajowy, parzący w tyłek i uda latem, bo to był plastik chamski i z FSO ściema. Działkę kupili Jan Stanisław i Barbara C. w tym samym roku, w którym się urodziłam. Początkowo był tylko plac, nieogrodzony i zarośnięty. Pojedyncze słupki wbite przez geodetę z gminy pokazywały skalę zakupu. Sporo ziemi, jak na rekreację. Wokół las, głównie sosnowy, w ściółce mnóstwo grzybów. Prawdziwki, kozaki, kurki i podgrzybki. Ludzie łazili po nieogrodzonym terenie, myśląc, że to jeszcze wspólna polana, a to już było nasze. Stawialiśmy namiot, obok samochód i podręczna lodóweczka z nabiałem i napojami. Powoli, powoli Jan Stanisław grodził teren, stawiał dom. Przywieziono go w częściach, model Mikołajki, ale został szybko przerobiony, obudowany, ulepszony. Oczkiem w głowie Jana był dach, ponieważ od wielu lat zajmował się tym zawodowo.
Dach to archetypowe poczucie bezpieczeństwa. Motyw zadbania, uchronienia od deszczu, piorunów i oka Złego. Fundamenty są początkiem tworzenia swojego miejsca na ziemi, ale to właśnie dach jest tego końcem, kropką nad „i”, podsumowaniem. I Jan Stanisław wchodził z papą po drabinie, rozpuszczał w wiadrze różne mazie, potem je wylewał między dachówki. Siedział okrakiem na samej górze, wielki i potężny. Pogwizdywał pod nosem stare piosenki. O Czarnej Mańce, o Stachu, Antku Cwaniaku. Wychowany na styku Ochoty i Woli, pomiędzy torami przy Zachodnim a Górką Szczęśliwicką, tkwił w lumpenproletariacie przez całe swoje życie. Inteligenci frajerzy nie rozumieli jego paznokci wysmarowanych farbą, jego tatuaży pokrywających całe ciało. Dmuchania nosa bez chusteczki i mówienia ludziom wprost. Ależ panie Janku, co pan mówi. Mówię, co myślę, że się pani to ciasto nie udało, nie smakuje mi, no co mam zrobić.
Dziadku, daj już spokój, będzie tej pani przykro. E tam, przykro, co przykro, przecież mówię, jak jest.
*
Książka ukazała się nakładem wydawnictwa Znak.