Książki

Fragment książki: „Zawsze jest dzisiaj”

materiały prasowe
Szedłem Nowowiejską koło psychiatryka. Przez aleję Niepodległości przesunął się tramwaj, nowa żółta pesa swing z czerwonym dachem i czarnym pasem namalowanym w linii okien.

XI

Na dwie godziny przed zachodem słońce nie powinno być aż tak jaskrawe. Ale było po deszczu. Ulewa zmyła znad miasta wszelki pył i nadała powietrzu doskonałą przejrzystość. Rzeczy rzucały długie wieczorne cienie, ale światło miało srebrzystą barwę i takie natężenie, że trzeba było mrużyć oczy. Szedłem z Pragi przez most Świętokrzyski i Zajęczą. Z dołu, z Powiśla, masyw kamienicy stojącej na szczycie skarpy, przy Bartoszewicza, był ogromny jak Monte Cassino.

Potem z placu Zbawiciela wszedłem w Nowowiejską i lunęło mi w twarz słoneczne światło. Było trzy kwadranse przed zachodem. Słońce stało tuż nad dachami kamienic. Ustawiło się idealnie w osi Nowowiejskiej. Asfalt biały, chodnik biały, mury białe. Ludzie naprzeciwko zamienili się w czarne sylwetki. Cień idącego człowieka miał dziesięć metrów długości. Wszystkie cechy sylwetki i ruchu w wielokrotnym pomnożeniu. I tak było od placu Zbawiciela do placu Politechniki, a tam rosną rzędem jesiony, które schowały chodnik w cieniu. W blasku jest coś narkotycznego. Nie dziwię się, że Jakub Böhme miał przeżycie mistyczne na widok światła odbitego od cynowej miski. Poprzedniego wieczoru wracałem Niemcewicza dziesięć minut przed zachodem i wpatrywałem się w słońce. Wyglądało jak rozgrzany miedziak opadający w chłodny błękit. Dookoła czerwonego kręgu oscylowały świetliste pajęczynki. Van Gogh malował je dosłownie.

Kiedy widzę zachodzące słońce, nie mogę przestać iść w jego kierunku. Minąłem dom i poszedłem w Jerozolimskie oglądać zachód. Kiedy słońce chowa się za coś o ostrej krawędzi, na przykład za dach kamienicy, jego ruch staje się widzialny. W końcu zostaje czerwony drżący rąbek, a potem niknie i on. Kolory rzeczy gasną, ciemność zagęszcza się i fotografia miasta zamienia się w negatyw.

To było godzinę po zmierzchu na placu Piłsudskiego. Na zachodzie niebo było jeszcze lekko dżinsowe. Pośrodku świecił księżyc jak srebrna litera „D”. Nad placem krzyżowało się pięć smug po odrzutowcach. Lekko fosforyzowały. Na tej wysokości musiały być jeszcze resztki słońca. Jedną ze smug wiatr przesunął wolno przez księżyc. Rozjarzyła się na złoto. Wyglądało to jak przejście ogromnej wskazówki przez dwunastkę na zegarze.

Zachodnie niebo gasło powoli jak rozgrzana blacha. Najpierw zrobiło się białe. Rzeczy naprzeciwko zaczęły się wyzbywać barwy. Pierwsze były pnie drzew. Ich szorstka kora wchłonęła ciemność jak gąbka. Potem była zieleń. Zamieniła się w coś w rodzaju czerni. Tylko koło latarń liście błyszczały jak ławice złotych blaszek. Błękit na znakach drogowych i tablicach z nazwami ulic trzymał się dłużej.

Szedłem Nowowiejską koło psychiatryka. Przez aleję Niepodległości przesunął się tramwaj, nowa żółta pesa swing z czerwonym dachem i czarnym pasem namalowanym w linii okien. Wyglądała jak samolot. Na dole kadłuba palił się rząd światełek. Wnętrze było rozświetlone na biało.

Dojście do zakrętu Nowowiejskiej otwarło widok na Filtry i ponad nimi na horyzont, rzadki obraz w mieście. Było już całkiem ciemno, niebo zrobiło się z powrotem niebieskie, niebieskie były szare chmury, niebieska była sylweta okrągłej wieży przy placu Zawiszy i niebieska grań Raszyńskiej, nad niebieskim widnokręgiem gasły ostatki różowego blasku.

Sztuczne światła w ciemniejącym otoczeniu zaczęły błyszczeć coraz przenikliwiej. Jak obój przebijający się przez litą orkiestrę. O zmierzchu tykanie kosmicznego zegara jest najbardziej wyraźne. Zmiana jest widzialna. Ciemność ma dotyk gęstniejącego chłodu. Spokój ulega materializacji. Wieczór ma poważny nastrój chorału albo symfonicznego andante.

Najdłużej utrzymuje się czerwień. Kiedy wchodziłem z placu Narutowicza w Słupecką, miasto zmieniło się już w teatralną scenografię pełną czerni i chlustów elektrycznego światła, a paski czerwieni na tablicach z nazwami ulic dalej rzucały się w oczy nawet w najciemniejszych zakątkach.

Tuż po zmierzchu autopilot uwagi przełącza się ze wzroku na słuch. Wizerunek przestrzeni w umyśle przybiera postać dźwiękowej mapy. Mruczący silnik pod maską wolno jadącego czarnego passata. Wirowy odgłos wentylatora w parterowym oknie. Śmigło helikoptera żujące powietrze w linii znad szpitala na Banacha skosem ponad Grójecką.

Lubię czasem iść do kina ponarkotyzować wzrok i słuch. Film może być zupełnie bez sensu, ważne, żeby był wysokobudżetowy i amerykański. Taki, w którym mieli pieniądze na dużo jazd kamery i ujęć z dźwigu i z helikopterów. Hollywoodzki film to strumień nieprzypadkowych bodźców. Oko widzi tylko to, co ma znaczenie. Wszystko, co słyszy ucho, jest wsparciem dla tego, co widzi oko. Jedynym dźwiękiem, który pochodzi z planu, jest mowa aktora. Cała reszta zostaje wtórnie zsyntetyzowana i wyeksponowana. Śliski chrzęst nylonu. Brzęk łyżeczki o ściankę filiżanki. Gwar zatłoczonej ulicy. Eksplozja cysterny z benzyną. Wszystko to są arcydzieła reżyserii dźwięku i obrazu. Skutki obcowania z nimi są takie, że po wyjściu z kina następuje błogosławiony kwadrans, kiedy dosłownie zamieniam się we wzrok i słuch. Przez piętnaście minut żadne myśli, a więc żadne zmartwienia, nie mają do mnie przystępu. Kiedyś wracając samochodem z kina w Galerii Mokotów, usłyszałem, co mówił facet jadący autem po drugiej stronie Wołoskiej. Obaj mieliśmy uchylone szyby i to wystarczyło. Potem drzwi zamykają się stopniowo i wszystko wraca do zwyczajnej postaci.

Kilkanaście lat temu na sylwestrze napiłem się nalewki na marihuanie. Najpierw odebrało mi zmysł chodzenia. Siedziałem pod ścianą na drewnianym giętym krześle pozbawiony możliwości wstania i nagle zorientowałem się, że murzyński rap dobiegający z głośników w rogu pokoju stał się całkowicie zrozumiały, chociaż w zwykłych okolicznościach czarna angielszczyzna jest dla mnie prawie nieczytelna. Potem dotarło do mnie, że słyszę równolegle
rozmowy czterech grup ludzi w czterech kątach
pomieszczenia.

Tak. Uwaga jest procesem wymagającym bardzo pojemnego RAM-u. Żeby się skupić, trzeba oczyścić umysł z myśli, planów, zmartwień i pośpiechu. Skupienie jest odprężeniem. Uwaga nie pojawia się wtedy, gdy ktoś komuś zwraca uwagę, ani tam, gdzie słychać krzyk „Uważaj!”. Uwaga to zauważanie.

Opowiadali o którymś z wielkich cadyków, że kiedy uczniowie pytali go o sekret jego mądrości, on odpowiedział: „To proste. Jak siedzę, to siedzę, jak stoję, to stoję, a jak idę, to idę”. Na to uczniowie: „Ale nauczycielu, przecież my robimy to samo co ty!”. A on: „Nie. Wy jak siedzicie, to już stoicie, a jak stoicie, to już idziecie”. Uwaga jest trudną postacią miłości.

Lewą ręką do lewej kieszeni, wyjąć klucze na kółku, roztasować je palcami, znaleźć kluczyk od drzwi na klatkę, wsunąć do zamka, skręcić o jedną ósmą obrotu w lewo, pociągnąć za kluczyk ciężkie stalowe drzwi. Kiedy już się rozpędzą, odkręcić kluczyk z powrotem i wyciągnąć w locie. Postawić krok lewą nogą i wejść w otwarte drzwi. Sekwencja ruchów powtarza się bez zmian jak liturgia, kiedy wracam do domu. To samo z otwieraniem skrzynki na listy, wchodzeniem po schodach, otwieraniem drzwi do domu, zakładaniem i zdejmowaniem ubrania i butów, myciem się i wycieraniem. Zawsze mydlę najpierw prawą nogę, później lewą. A wycieram odwrotnie.

Nie myślę o tym, co robię. Działam machinalnie. Machinalność jest zadomowieniem. Przypomnieć sobie kolejność tych drobnych ruchów i kroczków jest trudno. One są zapisane w jakiejś innej pamięci, bardziej gadziej, automatycznej, przeznaczonej do wykonywania, a nie wywoływania. Zmiana któregoś z nawyków jest trudna. Trzy tygodnie musiałem przyzwyczajać się do tego, żeby zamykać drzwi na górną zasuwę zamiast na dolną. Odtwarzanie domowych algorytmów przypomina mi, że jestem, kim jestem, i w tej kwestii nie zapowiadają się żadne zmiany.

Nocna burza trwała już piątą godzinę. Leżałem z zamkniętymi oczami i słuchałem. Zmienny ton deszczu, chlust wody pluskającej z rynien, co jakiś czas sunący poziomo syk spod kół samochodu jadącego Jerozolimskimi. I długie, głuche grzmoty. Światło błyskawic przebijało ciemność powiek. Poblask był najmocniejszy nie na wprost źrenicy, gdzie znajdowało się okno, tylko na obrzeżach, z góry i z boków. Tam na siatkówce jest najwięcej pręcików czułych na natężenie światła. To dlatego ruch najlepiej widać kątem oka. Spadek po czasach, kiedy do naszej ewolucji przyczyniały się lamparty.

W mieście nigdy nie jest naprawdę cicho ani naprawdę ciemno. Nawet w nocy i nawet za zamkniętymi oczami. Kiedyś nie mogłem spać. Zamknąłem powieki i pomachałem ręką przed twarzą. Wyraźnie zobaczyłem ruch. Czerń na tle czerni. Potem szczelnie zakryłem oczy lewą dłonią i znowu pomachałem prawą. Umysł wiedział, że poruszam ręką, i znowu stworzył wrażenie ruchu, chociaż wtedy naprawdę nie mogłem już niczego widzieć.

Tamtej nocy niżowy front, który dziesięć dni wcześniej jako huragan Irene zabił na Karaibach i w Stanach pięćdziesięcioro pięcioro ludzi i narobił strat na piętnaście miliardów dolarów, dotarł nad miasto. Dobrze podkręcona piłka, kopnięta znad zachodniej Afryki dwadzieścia trzy dni temu, Irene była już tylko śladem samej siebie. Urządzała na niebie pokaz niemych blasków. Znowu nie spałem. O piątej rano wziąłem sukę na spacer. Czułem na policzkach delikatne dotknięcia drobniutkich kropelek. Tak małych, że nie zaznaczały się na kałużach. To był sam początek września. Tam, gdzie nie rosły drzewa, było jeszcze lato. Tam, gdzie pospadały liście, zaczynało już pachnieć jesienią.

Kiedy niebo jest chmurne, noc nad miastem jest czerwonawa. Doszedłem Niemcewicza do Grójeckiej i skręciłem w prawo. Przed wymarłą altaną Non Solo Pizzy minęła mnie dziewczyna w białych spodniach za kolano i w czerwonych japonkach. Ten strój był zdecydowanie z wczoraj. Wolny leniwy krok też na to wskazywał. Miała spięte gumką blond włosy. Rozsiewała mocny zapach mydła w płynie. Nie została na śniadanie, ale wzięła prysznic.

Przy kracie w nocnym na rogu Słupeckiej nie było nikogo. Przed proboszczowską kamienicą, w której jest lumpeks, spotkałem znajomego z Sękocińskiej. Ten znajomy, starszy facet o wyglądzie i manierach chłopka, zamiatał miotłą liście z chodnika.
– Nająłem się od grudnia – powiedział. W jego oddechu czuło się nieprzetrawioną wódkę. Miał czerwone oczy.
– Lubię robić wcześnie, bo nikt mi wtedy nie przeszkadza – powiedział. – Mam emeryturę, ale tutaj się robi dla ludzi i dla Boga, nie?

Po wschodniej stronie placu Narutowicza jedna chmura zaczęła się jarzyć na biało. Poszliśmy z suką dalej i skręciliśmy w prawo w Kopińską. Stacja BP świeciła się jak zawsze, ale przy dystrybutorach nie stało ani jedno auto. Dalej spotkaliśmy łysego faceta w dżinsowej kurtce. Szedł krokiem wyspanego człowieka. Dla niego dzień pracy właśnie się zaczynał. Była piąta dwadzieścia dziewięć. Niebo nabrało koloru brudu z niebieskimi przetarciami.

Otworzyłem oczy, była siódma jeden. W kadrze okna widać po prawej starą wierzbę płaczącą, a po lewej rozgałęziony klon. Całe tło wypełnia wieżowiec, który stoi kantem do mojej kamienicy. Od roku, kiedy ogacili go styropianem, jest otynkowany na żółto i różowo. Wcześniej był szaro-szary. Wzdłuż kantu biegnie nowa ocynkowana rynna. Teraz o siódmej jeden spływała nią przez wszystkie piętra struga blasku. Jedna ściana wieżowca była w cieniu, druga w słońcu. Na granicy żółtego i różowego tynku odznaczały się długie poziome cienie pudełkowatych balkonów. Światło nie docierało jeszcze do wierzby i klonu. Wcześnie rano w powietrzu panuje chłód i bezruch. Nie poruszał się jeszcze ani jeden liść.

*

Książka ukazała się nakładem wydawnictwa Czarne.

Więcej na ten temat
Reklama

Czytaj także

null
Świat

Dlaczego Kamala Harris przegrała i czego Demokraci nie rozumieją. Pięć punktów

Bez przesady można stwierdzić, że kluczowy moment tej kampanii wydarzył się dwa lata temu, kiedy Joe Biden zdecydował się zawalczyć o reelekcję. Czy Kamala Harris w ogóle miała szansę wygrać z Donaldem Trumpem?

Mateusz Mazzini
07.11.2024
Reklama

Ta strona do poprawnego działania wymaga włączenia mechanizmu "ciasteczek" w przeglądarce.

Powrót na stronę główną